środa, 30 stycznia 2013

"Moje życie w kręgu obsesji. Pamiętnik" Joanne Limburg


tłumaczenie: Anna Zeller
wydawnictwo: Świat Książki
data wydania: lipiec 2012
ISBN: 978-83-7799-139-8
liczba stron: 320
kategoria:
biografia/autobiografia/pamiętnik
ocena3/6


Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne są objawem choroby w kręgu psychiki. Jest to nerwica natręctw i wcale nie jest ona tak mało powszechna , jak się nam wydaje.
Długo czekałam na możliwość przeczytania „Moje życie w kręgu obsesji. Pamiętnik” autorstwa Joanne Limburg i gdy nadarzyła się taka okazja byłam z tego bardzo rada.
Jak wspomniałam wyżej autorką i główną bohaterką jest Joanne Limburg. Autorka urodziła się w Londynie w 1970 roku. Studiowała filozofię na Uniwersytecie w Cambridge. Jest autorką dwóch tomów poezji „Femenismo”, który został nominowany do Forward Best First Collection Price, oraz „Paraphenalia”. Mieszka w Cambridge z mężem oraz synem.
Ten pamiętnik to zwierzenia z czym i z jakimi paranormalnymi zachowaniami musi się zmierzyć osoba, która cierpi na zespół zaburzeń-kompulsywnych. Jest to bardzo ciężkie życie. Niby zachowanie, lęki, strach przed rówieśnikami, wybitne intelektualne zdolności mogą się wydawać , że wszystko można oswoić lub udać się do specjalisty, który przepisze cudowny lek i po sprawie. Ale niestety tak się nie da. Czego dowodzi książka Joanne. Opisuje ona, że zaburzenia towarzyszą jej od zawsze. Już jako mała dziewczynka bała się opinii rówieśników, miała problem w relacjach z nimi oraz unikała wszelkich trudnych sytuacji. Z wiekiem lęków i zachowań destrukcyjnych zaczęło objawiać się coraz więcej. Studia były ciężkim okresem w życiu kobiety, gdyż wiadomo, że w tym okresie powstają bardzo silne więzi międzyludzkie. Jednak Joanna ich unikała. Musi się ona zmierzyć z koszmarami nocnymi, lękiem , który objawia się także w sferze religijnej ( jest ona wierzącą Żydówką). Jednak największe destrukcyjne dla jej ciała i duszy pojawiają się już w małżeństwie i podczas pierwszej (niestety utraconej) ciąży. Joanne bardzo dokładnie opisuje ten trudny okres, kiedy jej ciało odrzucało małego człowieczka w jej łonie, a maleństwo broniło się jak mogło. Jednak Joanne sama będąc pesymistką czekała już tylko i wyłącznie na poronienie , bo w końcu ona wiedziała, że tak będzie. Później na świat przychodzi jej syn. I tu następuje tak szybkie tempo narastania poczucia strachu jak nigdy przedtem. Otóż obawia się ona wszelkich chorób, śmierci łóżeczkowej i innych niebezpieczeństw, które mogą dotknąć niemowlę. Jej mąż musi ją bardzo kochać, bo życie z osobą borykającą się zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi bywa drogą przez mękę.
Pisarka oprócz swoich przeżyć i uczuć dzieli się z terminologią naukową i wywodami z naukowych książek. Taki zabieg pozwala czytelnikowi zapoznać się nie tylko z osobistą tragedią, ale także problemem z medycznego punktem widzenia .
Książki nie czyta się płynnie, gdyż temat fabuły nie jest łatwy i przyjemny. Jeśli byście mnie się zapytali, czy jest to poruszająca biografia , to odpowiedziałabym ,że jak najbardziej tak. Czy warto się z tą historią zapoznać, to również odpowiem –tak. Więc skąd tylko 3? Ponieważ liczyłam na coś więcej, na porwanie mnie, na to, ze nie oderwę się od lektury dopóki nie skończę. Jest to oczywiście osobista wędrówka do wnętrza siebie samego, ale dla mnie to było za mało. Niestety czuje pewien niedosyt. Nie potrafię określić czego zabrakło. Po prostu tak czuję.

wtorek, 29 stycznia 2013

"DOM FLORY" KATIE FFRODE


Flora to dziewczyna, która zawsze wybierze elegancję. Nawet na długą podróż założy piękne buty, nie mające nic wspólnego z poczuciem wygody. Od początku też dostrzec można w niej skłonność do zakupoholizmu. Brak pieniędzy na koncie wynagradza szafka pełna włoskiego obuwia. Cóż, różne są sposoby na życie.
Nieoczekiwanie dziewczyna dostaje spadek w postaci większości udziałów w firmie swojego wuja, zajmującej się sprzedażą antyków, mebli i przeróżnych drobiazgów. Wyjeżdża więc z Londynu, wynajmuje mieszkanie i rusza na prowincję. Na miejscu dowiaduje się, że współwłaściciel firmy, jej kuzyn Charles, najchętniej by odkupił część jej spadku, by zapewnić udziały swojej narzeczonej. Zarówno on, jak i Annabelle od poczatku traktują Florę bardzo nieuprzejmie, widząc w niej rozkapryszoną blondynke, dla której działalność zarobkowa jest tylko chwilową fanaberią.
Flora postanawia im udowodnić, że się mylą i nie zważając na brak sklepów, rozrywek, mieszkanie w leśniczówce zostaje w miasteczku.
"Dom Flory" miał chyba w założeniu trafić do gustów szerokiego grona odbiorców. Z jednej strony mamy motyw odnajdywania swojego miejsca, w oteczeniu całkiem innym od dotychczasowego i odkrywania uroków prostego życia, w spokoju, z dala od wielkich miast, gdzie wszystko biegnie innym rytmem. Z drugiej strony istnieje tu też wątek uczuciowy oparty na dwóch typach mężczyzn. Jeden to solidny, bezpieczny, godny zaufania, na którym można zawsze polegać. Drugi zaś ma opinię kobieciarza i wszyscy wokół ostrzegają bohaterkę przed jego zgubnym wpływem. Nie bez znaczenia jest również to, że ten solidniejszy jest już zajęty.
Wszystko fajnie. Miało być lekko, przyjemnie, czasem zabawnie. Miało być, ale nie było niestety.
Jest to książka zadziwiająco mdła. Zasygnalizowane zostają przeróżne problemy. Annabelle chce zlikwidować firmę, Charles jest zadłuzony u jej ojca i raczej trudno jest mu, jej się przeciwstawić. Konflikt goni konflikt, ale my otrzymujemy tylko ich sygnały. Żdanej konkretnej awantury, intrygi, nawet w komediowym charakterze.
Jeżeli już dojdzie do jakiegoś nieporozumienia, albo któryś z bohaterów odważy się wypowiedzieć swoje zdanie, to zaraz zastępują sceny grzecznych przeprosin, uzupełnionych komplementem i ogólnie wszyscy spijają sobie z dzióbków. W tej dosyć obszernej powieści po prostu brak jakiegokolwiek napięcia.
Najbardziej drażniło mnie to, że wszelkie informacje o bohaterach musi przyjąć za pewnik, nic nie pozwala nam ich zweryfikować, czy potwierdzić. Na przykład taki Henry - kobieciarz. To, że to potencjalnie osobnik raczej nie wart zachodu jest nam tylko oznajmione. I to wszystko. A ja sobie ostrzyłam ząbki na jakąś emocjonującą scenkę z nim, rozczarowaną Florą i jakąś trzecią zołzą.
Autorka niestety nie wykorzystuje możliwości jakie dają wszystkie motywy, z ktorych korzystała przy konstruowaniu fabuły.
Wyszło bardzo nijako.

Wyzwania: Tea Time z Corridą
                  Booktroter: Anglia

Opublikowane wcześniej na blogu: KSIĄŻKOWE PODRÓŻOWANIE

"PERSWAZJE" JANE AUSTEN


Kiedy myślę o powieściach Jane Austen, zawsze narzuca mi się podział na dwie grupy. W jednej są: "Duma i uprzedzenie", "Emma" i "Rozważna i romantyczna", "Opactwo Northanger". Ich bohaterki są młode, a perypetie jakie je spotykają nie są pozbawione wątków humorystycznych. Kiedy je czytam mam wrażenie, że z ich kart płynie poczucie optymizmu i wiary w szczęśliwe zakończenie.
Całkiem inne są natomiast "Perswazje" i "Mansfield Park". Tematem głównym obu jest oczywiście historia miłosna, ale przedstawiona z innego punktu widzenia.
W "Perswazjach" Jane Austen bohaterką jest już zbliżająca się do 30 roku życia Anna Elliot, kobieta, której świeżość młodości już przeminęła. Niezbyt ceniona przez ojca i siostry, od początku zdobyła jednak moją sympatię.
Anna jest  typem osoby, twardo stąpającej po ziemi i potrafiącej stawić czoła problemom, które spotykają jej rodzinę.
Elliotów poznajemy w trudnym momencie, kiedy muszą całkowicie zmienić swój tryb życia. Do tej pory wiedli egzystencję wypełnioną przyjemnościami, kolejnymi sezonami w Londynie, a radością pana Elliota było przeglądanie "Almanachu baronetów" i napawanie się własną pozycją społeczną. Kłopoty finansowe, które zmuszają ich, do przeprowadzki i wynajęcia własnej siedziby, są w ich przekonaniu, wynikiem nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, a nie rozrzutnego życia, które nie miało pokrycia w rzeczywistych dochodach, płynących z majątku.
Posiadłość zostaje w końcu wynajęta, Anna postanawia spędzić jeszcze trochę czasu, przed wyjazdem do Bath, w domu swojej siostry, Mary,
Wtedy też spotyka ponownie mężczyznę, którego kiedyś darzyła szczerym, ale nieśmiałym uczuciem młodej kobiety, rozbitej pomiędzy własnymi pragnieniami, a oczekiwaniami rodziny. Ponieważ jej wybranek - kapitan Wentworth nie był wtedy osobą majętną, ani uznaną w środowisku marynarskim, Anna uległa namowom rodziny i przyjaciół i odrzuciła propozyję małżeństwach. Po latach, kiedy dom Elliotów wynajmuje siostra Wentwortha z mężem ich spotkanie wydaje się nieuniknione. Jednak ich pozycja uległa przez ten czas zmianie. Kapitan zdobył majątek i szacunek, zaś Anne, choć nadal może się poszczycić dobrym pochodzeniem, czuje, że jej czas już minął. Cóż, określenie jej mianem starej panny, samo ciśnie się na usta.
A jednak Jane Austen sprawiła, że od początku kibicowałam jej postaci, choć sama Anna, nie widziała już dla siebie praktycznie żadnej nadziei na odmianę losu. Swoje położenie przyjmuje z godnością. Jej działania zmierzające, do tego, by znaleźć dla siebie azyl wśród rodziny, która nie podziela jej upodobań i przekonań są pełne cichej rezygnacji z marzeń, dawno uznanych za niemożliwe do spełnienia.
Jej spotkania z kapitanem Wentworthem praktycznie pozbawione są rozmów, ale angielska pisarka potrafiła nasycić je taką dozą napięcia płynącego z wzajemnych spojrzeń i drobnych gestów, że od razu można wyczuć, że nie wszystko jest tutaj stracone. Obie strony są jednak jakby zamknięte w swoich skorupach. Zarówno Anne, jak i Wentworth pamiętają, że łączą je przykre wspomnienia i żadne nie chce powtórnego zranienia, choć Anne jest świadoma tego, że jej uczucia nie uległy zmianie. Ale czy druga strona czuje to samo?
Rozdziały tej powieści wypełniają rozważania, dociekania, nieśmiałe przypuszczenia, poczucie kiełkującej nadziei, które są jednak zaraz weryfikowane przez ciągłe wątpliwości, czy spojrzenie, gest pojedyńcze słowo zostały na pewno dobrze zrozumiane.
Subtelność tych opisów jest przejmująca i nie pozwala nikomu pozostać obojętnym, wobec rozgrywającej się na naszych oczach, cichej walki o własne szczęście.
"Perswazje" to niewiele ponad 200 stron w wydaniu, które czytałam, a jednak nasycone są tyloma trafnymi spostrzeżeniami na temat społeczeństwa, zasad funkcjonowania w towarzystwie, a pojawiające się postacie drugoplanowe to prawdziwy majstersztyk. Niektóre wręcz karytakularne rysy uwypuklają wszelkie wady nieodpowiedniego wykształcenia, czy podporządkowania wszechwładnej etykiecie.
Postępowanie Anny wydaje się sposobem autorki, na wyrażenie przekonania, że tylko decyzje podjęte w zgodzie z własnym sumieniem, kierowanie się poczuciem moralności i przyzwoitości gwarantuje prawdziwe szczęście.  
I choć powieść pozbawiona jest dramatycznych wydarzeń, czy gwałtownych zwrotów akcji, to śledzenie fabuły dostarcza prawdziwej przyjemności, polegającej na obcowaniu z pięknem stylu, jakim posługuje się autorka. A historia miłosna po raz kolejny oparta na wadze właściwego urodzenia i majątku, zagłębiająca się emocje targające głównymi bohaterami, ani przez chwilę nie staje się nużąca. 


Przeczytane w ramach wyzwania "Klub Jane Austen" i Tea Time z Corridą
Booktroter: Anglia

Opublikowane również na blogu: KSIĄŻKOWE PODRÓŻOWANIE

"Ostrygojady" Susan Fletcher


Ostrygojady” Susan Fletcher to książka, która wciąga tak samo, jak morze w swoje głębiny.  Ja już jednak wiedziałam, jak pisze ta pisarka. Dwa lata temu przeczytałam jej debiutancką, hipnotyczną powieść „Eve Green”.  Krótkie, niemal urywane zdania, które są takie, jak główna bohaterka, piękne opisy, głównie morza, które pozwalają nam poczuć smak soli na skórze, a w oddali słyszeć jego huk i syk, drobne jak ziarnka piasku metafory – takie są właśnie „Ostrygojady”.

W szpitalnym łóżku, pogrążona w śpiączce od czterech lat, leży Amy, teraz już szesnastolatka.  Niemal co wieczór zjawia się w jej pokoju Moira – jej dwudziestosiedmioletnia siostra.
Moira siedząc w sali przy łóżku Amy odbywa spowiedź swojego życia, odkrywajac wszystkie zakątki swej duszy, także te najmroczniejsze. Powoli otwiera drzwi do swojego ja i wpuszcza tam nie tylko śpiącą siostrę, ale także wszystkie niewypowiedziane na głos myśli.
Moira. Mroczna, oddalona od świata i ludzi, czująca się szczęśliwa nad brzegiem Atlantyku, bo morze ją rozumiało, a ona była jego dzieckiem.  Nieumiejąca wpasować się w świat, który ją rozczarował i zranił, zamknęła się w świecie książek, atlasów i liczb. Logika tego języka do niej przemawiała, ale również ograniczała, powodując, że jej emocjonalne kalectwo jeszcze się pogłębiło. 
„To moje własne słowa, Amy. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Nie pochodzą z książek ani z gazet. To mówię ja – osoba, której język, zamiast ze słów, jak u reszty ludzi, składał się głównie z liczb, symboli, znaków na skórze”.

Jej spowiedź to obrazki z przeszłości, które na początku pokazują Moirę szczęśliwą w domu rodziców, którego ogrodem było morze. Poczucie bycia wyjątkową zburzyły narodziny Amy, którą przez całe życie nie tylko nie kochała, czy nie lubiła, ale wręcz nienawidziła przez sam fakt zaistnienia, wtargnięcia do jej idealnego świata. Urażona, zawiedziona i wściekła korzysta ze swojego stypendium i wybiera porzucenie miejsca, który kocha najbardziej na świecie, ucieka do szkoły oddalonej o setki mil. A tam nawet nie słychać szumu morza, które co prawda jest, nawet niedaleko, ale ma inny kolor, zapach i dźwięk. Rozczarowuje. Tak jak wszyscy i wszystko dookoła.
Szkoła to ważny okres w życiu Moiry i poświęca  jej sporo miejsca w swoich wspomnieniach. Tam nie tylko wyalienowała się, ale i zapiekła w swoim gniewie w stosunku do rodziny, a w szczególności do Amy. Mówi także o swoim dorosłym życiu, o spotkaniu niezwykłego człowieka, malarza, mówiącego językiem innym niż sama Moira, ale który potrafił odnaleźć maleńką furtkę do jej wnętrza i do niej dotrzeć. 

Moira, która ma więcej w sobie ciemnych stron niż światła, budzi często antypatię, ale z drugiej strony fascynuje. Jej mroczna strona natury przyciąga jak magnes, a pisarka pięknym językiem i fascynującym przedstawieniem wnętrza „Czarownicy” potrafi złowić nas w swoją sieć sprawiając, że od książki nie można się oderwać. Zanurzamy się coraz bardziej i bardziej w jej odmęty, obawiając się wirów, czasami łapiąc łapczywie powietrze, ale mimo wszystko brniemy głębiej.
Świetna książka o alienacji, o byciu samotnym w rodzinie, o rodzinnych więzach, o dojrzewaniu do bycia człowiekiem. 

Pisarstwo Susan Fletcher zaintrygowało mnie, momentami mogłabym powiedzieć - zafascynowało. Mam więc nadzieję, że wydane zastaną po polsku jej kolejne dwie książki, które spodziewam się, są równie dobre. 





czwartek, 24 stycznia 2013

"Muzyka fal" Sara MacDonald


Czasami otwierając książkę znajdujemy coś zupełnie innego, niż się spodziewaliśmy. To miała być przyjemna, nostalgiczna opowieść o trzech pokoleniach Tremainów z Kornwalii, z małym polskim wątkiem. Było zupełnie inaczej. Lepiej i głębiej. Mogłabym napisać, że akcja książki jest raczej przewidywalna, a psychologiczne sylwetki bohaterów są dosyć płytkie i bez trudu zidentyfikujemy już na początku czarne i białe charaktery. Ale nie napiszę. Mimo, iż wiele na to wskazuje, to „Muzyka fal” Sary MacDonald nie jest przesiąknięta tanim melodramatyzmem. Nie napiszę też, że jest to ckliwa historia bazująca na emocjach czytelnika, mimo, iż łez wylałam sporo. Dla mnie to piękna książka, która dostarczyła mi wiele wzruszeń i skłoniła do refleksji nas sobą, otaczającymi mnie ludźmi, nad światem.

Fred i Martha Tremainowie to urocza para staruszków mieszkających w domu na kornwalijskim wybrzeżu. W otoczonym pięknym ogrodem domu stworzyli swój mały raj. Mieszka z nimi ich syn Barnaby, który jest pastorem oraz, przez większość czasu, także ich wnuczka – Lucy, która jest córką Anny, ich pierworodnej – ambitnej i zimnej prawniczki. Na jesiennym niebie życia Tremainów zaczynają się jednak pojawiać chmury, bowiem Martha choruje na Alzheimera, jedną z najboleśniejszych dla bliskich chorób. Wzruszająca, ciepła staruszka powoli odchodzi do własnego świata, świata, przed którym całe życie uciekała. Wspomina czasy kiedy w podwarszawskiej miejscowości była Martą Ołowską, Żydówką, która po sąsiedzku przyjaźniła się z Kurtem Saurerem – Niemcem. Przedwojnie i sama wojna spowodowały, że przyjaźń nie przetrwała, ale zawirowania historii sprawiły, że ich losy splotły się bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. 

poniedziałek, 21 stycznia 2013

"Profesor" Charlotte Bronte


Charlotte Bronte zdobyła moje serce za sprawą „Jane Eyre”, którą uwielbiam. Próbowałam się zmierzyć z „Shirley”, ale porzuciłam chwilowo książkę po kilkudziesięciu stronach, trudno było mi się skupić i odnaleźć w tym świecie. Jeszcze do niej wrócę. Tym razem sięgnęłam po „Profesora”, książkę wydaną po raz pierwszy po śmierci autorki, zawierającą elementy autobiograficzne.
Muszę przyznać, że „Profesora” czytało mi się znacznie lepiej niż "Shirley", ale nie zdetronizuje on ukochanej „Jane Eyre”.

„Profesor” to męski punkt widzenia wiktoriańskiej rzeczywistości. Dobrze urodzony, ale biedny William Crimsworth nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na wyspie. Nie pomagają mu w tym ani wujowie, ani zimny i materialnie zaślepiony brat. Nie potrafi się wpasować w żadne konwenanse, sztywne ramy obcowania z członkami swoich sfer. Samotny, bez grosza przy duszy, za to świadom swoich zalet i pełen oczekiwań wobec życia, pracy i kobiet, udaje się do Brukseli, gdzie ma nadzieję odnaleźć samego siebie i swoje miejsce na świecie. Tam, dzięki protekcji cynicznego Hunsdena znajduje pracę jako profesor nauczający języka angielskiego, najpierw w szkole dla chłopców, a później także w pensji dla dziewcząt. Rozmowy Williama z Hundsenem, kierowniczką pensji, Frances oraz drobiazgowe opisy pensji oraz uczennic, pozwalają poznać między innymi ówczesne realia, obyczaje, zapatrywania dotyczące religii, wychowania europejskiego i wyspiarskiego.
Jest także miłość, ważny element każdej powieści sióstr Bronte. Tym razem uczucie rodzi się pomiędzy profesorem, a uczennicą, odkrywa nam ono aspekt relacji damsko-męskich ówczesnych czasów.

Powieść czyta się bardzo przyjemnie. Bohaterowie obdarzeni są ciekawymi przymiotami ducha, za to skąpo ich obdarzono przymiotami cielesnymi. Dzięki tym niedoskonałościom, drobnym lub większym rysom, historia jest znacznie ciekawsza.  Sam William i jego wybranka serca nie wypadają zbyt barwnie na tle prześmiewczego Hundsena, który nie pojawia się w książce często, ale za to każda odsłona jego ciekawego charakteru i intrygujących poglądów dodaje pikanterii całej historii.

„Profesor” nie zawiódł mnie, miałam też w pamięci, że jest to pierwsza powieść w dorobku Charlotte Bronte i dałam jej kredyt już na starcie. Dobra lektura.


niedziela, 20 stycznia 2013

Gorączka - Dee Shulman




Autor: Dee Shulman (strona autorki)
Tytuł: Gorączka (strona książki)
Seria: Gorączka #1
Cykl wydawniczy: Poza czasem
Oryginalny tytuł: Fever
Wydawnictwo: Egmont
Data wydania: 28.11.2012
Stron: 432
Ocena: 6/10





O „Gorączce” było głośno. Dla innych mniej, dla innych bardziej. Naczytałam się już wielu recenzji, opinii czy komentarzy, w większości niezbyt pochlebnych. Jednak ja to ja. Istota nazbyt ciekawska, która musi wszystko sprawdzić na własnej skórze, jeśli chodzi o książki oczywiście. Jeśli nawet do jakieś książki mnie nie ciągnie to i tak wiedziona jakimś impulsem, jeśli tylko zobaczę ją w bibliotece, wkrótce ją wypożyczę. Co rozgłos robi z człowiekiem takim jak ja sami widzicie… No, ale jak jest z „Gorączką”?

Ewa Koretsky już dwa razy została wydalona ze szkół. Nie czuła się w nich dobrze. Jednak prawdziwą przyczyną nie było jej zachowanie, a brak możliwości, uczucie zamknięcia w klatce. Jednak dużym zdziwieniem, a zarazem powodem do szczęścia dla rodziców powinno być to, że dostała się do elitarnej szkoły St. Magdalene’s. Matka jednak czuje tylko ulgę, że ma problematyczną córkę z głowy. Życie dziewczyny w St. Mag’s ulega zmianie. Odnajduje się w nowym, tak zupełnie innym środowisku. Wreszcie czuje, że jest we właściwym miejscu i może się rozwijać.  Gdy nagle coś się zmienia. Głód wiedzy, chwila nieuwagi powodują, że atakuje ją tajemniczy wirus, wywołujący groźną gorączkę, od której na chwilę umiera, ale zaraz powraca do życia. Co to za wirus? I kim jest nowy tajemniczy Sethos Leontis, który wywołuje w niej uczucia i reakcje, których jeszcze nigdy nie doznała? Jak to możliwe, że Seth rozpoznaje w niej swoją ukochaną Liwię, zamordowaną dwa tysiące lat wcześniej? Czym jest Parallon i dlaczego Seth tam trafił?

Minusem tej całej powieści jest dla mnie wątek Sethosa, który był dla mnie męską wersją Belli lub innych tego typu bohaterek. Przystojny, silny, nieustraszony gladiator zachowujący się za przeproszeniem jak baba. To ja już chyba wolę damskie odpowiedniki. Nużyła mnie z początku jego historia. Dopiero w drugiej części zaczęłam bardziej się nim interesować. Za to Ewa jak najbardziej jest plusem tej historii. To jej losy śledziłam z zapartym tchem, to o niej chętniej czytałam. Inteligentna, stąpająca twardo po ziemi. Nie dziwię się również jej zachowaniu. Matka, która po śmierci męża, a jej ojca, nie zwraca na nią uwagi i traktuje tylko, jako problem, nic więcej. Jak dla mnie była bez jakikolwiek uczuć do własnego dziecka, jakby wykluczyła ją z rodziny. Owszem, jestem w stanie zrozumieć zrezygnowanie po tym jak wywalono Ewę ze szkół, ale każda normalna matka moim zdaniem powinna się cieszyć, kiedy jej jedyne dziecko dostaje się do elitarnej szkoły dla wybitnie uzdolnionych, powinna sobie poukładać w głowie, że musiało być coś nie tak, że dla córki było za mało możliwości w tamtych, a nie czuć ulgę z pozbycia się problemu. Możliwe, że ja patrzę na to wszystko inaczej, bardziej z perspektywy Ewy, bo łatwiej mi się z nią utożsamić, ale i tak nie jestem w stanie zrozumieć jej rodzicielki.  

Po kontynuacje „Gorączki” Dee Shulman z pewnością sięgnę, bo zakończenie naprawdę mnie zaskoczyło. Mam jednak nadzieję, że będzie o wiele ciekawsza od pierwszego tomu. Zrezygnuje tego wzdychania wielce nieustraszonego Setha nad stratą swojej ukochanej i wreszcie pokaże, że jest prawdziwym mężczyzną i gladiatorem, który walczy z przeciwnościami losu, a nie chowa się za swoją pożal się Boże rozpaczą. Mam również nadzieję, że akcja nabierze tempa, bo tutaj takowej dla mnie nie było, a raczej mogłoby być lepiej prowadzona. Jednak książkę czyta się naprawdę szybko i spędziłam przy niej miłe chwile, ale obym przy kontynuacjach spędziła je jeszcze milej i żeby okładki do niej były tak samo magiczne jak do tej, bo uważam, że pani Katarzyna Borkowska wykonała kawał dobrej roboty.  


____

Seria Gorączka składa się z:
1. Gorączka | 2. …


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Mroczny sekret – Libba Bray





Autor: Libba Bray (strona autorki)
Tytuł: Mroczny sekret
Seria: Magiczny krąg #1
Seria wydawnicza: Czytaj po zmierzchu
Oryginalny tytuł: A great and terrible beauty
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Data wydania: 25 października 2010
Stron: 368
Ocena: 8/10





Szesnastoletnia Gemma Doyle pragnie wyjechać do Londynu. Przytłacza ją palące słońce Indii i to wszystko, co ją otacza. Właśnie to jest powodem nienawiści do swojej matki. To, że za wszelką cenę matka chce ją zatrzymać w Indiach, obrzydzić jej wspaniały Londyn, z którego pochodzi, ale którego nie dano jej jeszcze było zobaczyć. Jednak szybko to się zmienia. Wyjeżdża do Anglii, niestety można by rzec nie w takich okolicznościach, jakich by chciała. Po tragedii, którą spotkała jej rodzinę, trafia do Spence, szkoły dla przyszłych dam. Pierwszy dzień nie zwiastuje nic dobrego. Nie czuje się w niej dobrze, ale musi wytrzymać. Nie może zawieść swoich bliskich. Z czasem wszystko się zmienia. Zaprzyjaźnia się z dziewczynami z najsłynniejszego i wpływowego grona, staje się kimś innym niż dotychczas była. Czy wreszcie odkryje siebie, swoją prawdziwą naturę? Jaką moc posiada? I kim jest ten tajemniczy młodzieniec, który twierdzi, że musi ją chronić? Czy Akademia Spence pomoże jej w odkrywaniu mrocznej przeszłości, która ma wpływ na jej teraźniejszość? 

Od dawna pragnęłam przeczytać tę pozycję. Kiedy tylko widziałam okładkę jakoś dziwnie mnie od niej przyciągało. A wszystkie pochwały na jej temat tylko wyostrzały mój apetyt. Uwielbiam Anglię, a tym bardziej Londyn i wszystko, co z nimi jest związane. Nie wspominając już o epoce wiktoriańskiej, w której jest osadzona akcja powieści. Dodając jeszcze do tego trochę magii, mrocznych tajemnic i już jest przepis na książkę, którą po prostu muszę mieć i którą muszę przeczytać.

Libba Bray wprost oczarowała mnie „Mrocznym sekretem”. Nie myliłam się, myśląc, że będzie to klimatyczna powieść, osadzona w mojej ulubionej epoce i w ukochanym miejscu. Nie myliłam się też myśląc, że książka mi się spodoba, bo po prostu ją pokochałam. Nie mogłam przestać myśleć o tym, kiedy wreszcie będę mogła znowu zacząć ją czytać odkrywając coraz to nowe tajemnice wraz z Gemmą, a później wraz z jej przyjaciółkami. Gdyby nie fakt, że musiałam także pamiętać o obowiązkach szkolnych z pewnością przeczytałabym ją od razu. I tak zarwałam kilka nocy, czytając do późnych godzin nocnych, nie wiedząc nawet jak szybko minął mi czas przy lekturze.

Akcja powieści zaskakuje. Jedne wydarzenia są przewidywalne, za to drugie zaskakują za podwójnie, jakby w odkupieniu za te pierwsze. Bohaterki to różne osobowości. Jedna jest marzycielką, która cały czas żyje złudzeniami poślubienia rycerza na białym koniu, druga to prawdziwa przywódczyni, trzecia to wstydliwa, zamknięta w sobie dziewczyna ze stypendium, zaś główna bohaterka to zagubiona nastolatka, która pragnie odkryć swoje „prawdziwe ja”. Każda ma swoje sekrety, których nigdy, nikomu nie wyjawiała. Ciekawi mnie także osoba nauczycielki sztuki - panna Moore. Przez cały czas czułam, że nie jest ona dokładnie tutaj opisana, że autorka coś przede mną ukrywa, ale mam nadzieję, że będzie o niej więcej w kolejnych tomach, bowiem jest dla mnie postacią bardzo interesującą, za pomocą której Libba na pewno jeszcze nie raz mnie zaskoczy.

 Czy polecam „Mroczny sekret” Libby Bray? Oczywiście, że tak. Autorka przeniosła mnie do pełnej magii wiktoriańskiej Anglii, w wielkim stylu. Dobrze wychowane damy, dostojni panowie i nastolatki, które jednak nie są tak ułożone jak przystało. Do tego przyciągająca wzrok okładka, która świetnie się prezentuje ze znakomitym wydaniem. Pierwszy tom „Magicznego kręgu” uważam za naprawdę godny polecenia, co chyba widać po całej recenzji, ja zaś już nie mogę się doczekać aż będę mogła przeczytać dwie kolejne części.  


_____

„- Zmieniam świat, świat zmienia mnie.
- Co to znaczy?
- Wszystko, co robisz, wraca do ciebie. Jeśli wpływasz na sytuację, ona również wpływa na ciebie.”
[s.250]
~~~~
„Może to monotonna ulewa doprowadza mnie do szału. […]A może dlatego, że każde słowo, które wypowiedziała, było prawdą.” [s.280]
~~~~
 „Każde zakończenie stanowi początek czegoś nowego.” [s.354]

_____


Trylogia Magiczny krąg składa się z:
1. Mroczny sekret | 2. Zbuntowane anioły | 3. Studnia wieczności


wtorek, 8 stycznia 2013

Hobbit czyli tam i z powrotem – J. R. R. Tolkien




Autor: John Ronald Reuel Tolkien
Tytuł: Hobbit czyli tam i z powrotem
Seria tematyczna: Śródziemie (lista BiblioNETki)
Oryginalny tytuł: The Hobbit, or There and Back Again
Przekład: Maria Skibniewska
Wydawnictwo: ISKRY
Data wydania: 1997
Stron: 240
Ocena: 8/10




Kim jest hobbit? Istotą o niskim wzroście, twardych podeszwach i krępej posturze, mieszkającą w ziemnej norze. Takim hobbitem jest właśnie Bilbo Baggins. Ów Niziołek jak każdy z Bagginsów cieszy się powszechnym szacunkiem wśród sąsiadów. Bogaci, spokojni, przewidywalni, a co najważniejsze niemiewający przygód. Lecz Bilbo ma także w sobie krew Tuków. Rodu bardziej nieprzewidywalnego. Czy obudzi się w nim krew Tuków? Jakie skutki będzie miało spotkanie czarodzieja Gandalfa, a później całej gromady krasnoludów? Czy będzie nadal tym samym Bagginsem z Bag End, który dotychczas wiódł spokojne życie?

Z piórem chyba z najsłynniejszego angielskiego powieściopisarza, jakim jest J.R.R. Tolkien spotkałam się po raz pierwszy. Jego trylogia „Władca pierścieni” doczekała się już fenomenalnej ekranizacji, która biła rekordy popularności. Teraz nadszedł czas na „Hobbita”. I właśnie to skłoniło mnie do przeczytania książki, a raczej do sięgnięcia po nią szybciej niż zamierzałam. Pewnie nadal stałaby w szafce i czekała na swoją kolej. Jednak chęć pojechania miłośnika wcześniej wspomnianej trylogii jak i „Hobbita”, jakim jest mój tata i zamiar obejrzenia z nim tego na wielkim ekranie tylko to przyspieszył. I naprawdę nie żałuję, że to zrobiłam, a teraz tylko wyczekuję dnia, w którym będę mogła zasiąść w kinowej sali z kubkiem coli i dać się wciągnąć w ekranizację tej wspaniałej historii. 

„Hobbit” jest dla mnie fantastyką na najwyższym poziomie. Smoki, elfy, gobliny, krasnoludy i hobbici w najlepszym wydaniu skłoniły mnie do zapoznania się w najbliższym czasie z legendami staroangielskimi. Fantastyczny świat przedstawiony wykreowany przez Tolkiena jest przemyślany i dopięty na ostatni guzik. Już od pierwszej strony autor sprawił, że nie mogłam się od jego powieści oderwać, a to także za sprawą plastycznego języka, którym się posłużył. Niektórym może lub mógł przeszkadzać wysyp imion, których było czasami kilkanaście w jednym zdaniu, ale mi to w ogóle nie przeszkadzało. Tolkien ma swój własny, wyjątkowy styl, który się wyczuwa, a którym mnie z pewnością zauroczył. Jednym może się on nie spodobać, drugim wręcz przeciwnie, ale tak jest ze wszystkim.

Jak można nie polubić małego Bilba Bagginsa? Jak można nie polubić krasnoludów? Jak można nie polubić jakże mądrego czarodzieja Gandalfa? Nie da się, po prostu się nie da. Hobbit jest tak przesympatyczną postacią wraz ze swoimi zaletami i wadami, że nie można go nie obdarzyć sympatią, tak samo sprawa się ma z krasnoludami, choć czasami nie mogłam znieść traktowania przez nich Bagginsa, kiedy spychali go do najbrudniejszej i najniebezpieczniejszej roboty. Jednak to pokazało tylko odwagę, jaką odznaczał się Bilbo, a także sprytem przy wykonywaniu tych zadań. Miło będę wspominała także ciekawe zagadki z Gollumem, które mnie naprawdę zaskoczyły.

„Hobbit” Johna Ronalda Reuela Tolkiena to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli powieści fantastycznych. Jest to zupełnie inny świat, do którego dosłownie autor mnie wciągnął. Razem z hobbitem przeżywałam zapierające dech w piersiach przygody, razem z nim szukałam wyjścia z danej sytuacji, a on najzwyczajniej w świecie mnie zaskakiwał, wbrew temu, jaki był kiedyś, kiedy to sąsiedzi wiedzieli, co w danej chwili powie, czy zrobi. Bez zastanowienia stwierdzam, że z pewnością sięgnę po trylogię napisaną przez Tolkiena jak i po inne jego powieści. A jeśli ktoś chce zatopić się w prawdziwym fantastycznych świecie gorąco polecam. Jest to pozycja zupełnie inna od tych paranormalnych romansów, w których smoki czy elfy odrywają jakąś tam rolę. Choć paranormale uwielbiam to uważam, że grzechem nie jest zapoznać się z tą zupełnie inną, wyjątkową historią, w której brak miłości ludzkiej istoty do istot nadprzyrodzonych za to jest świetna przygoda, z którą w żadnym paranormal romance się nie spotkałam, choć teraz wychodzi coraz więcej książek z tego gatunku. Myślę, że dzieła Tolkiena są jedyne w swoim rodzaju, dlatego też cieszą się takim uznaniem.


„My tu jesteśmy naród prosty i spokojny, nie trzeba nam przygód. Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad.” [s.7]

~~~~

 „Jeśli się chce coś znaleźć, trzeba po prostu szukać – tak przynajmniej pouczył Thorin swoich młodych podwładnych. Rzeczywiście, kto szuka, ten najczęściej coś znajduje, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba.” [s.49]

sobota, 5 stycznia 2013

C. R. Zafón "Światła września"


Zafón to pisarz niezwykły, którego nazwisko chyba każdemu obiło się o uszy. Znany jest ze swoich bajecznie poetyckich książek i nieograniczonej wyobraźni. Jego książki dosłownie się pochłania. Ja zaczęłam swoją przygodę z tym pisarzem od „Księcia mgły” i od tamtej chwili plasuje się on na szczycie listy moich ulubieńców. Intrygą sprzed lat, fantasmagorycznymi krajobrazami, magią wiszącą w powietrzu i niezwykłą atmosferą urzekł mnie od samego początku. Kiedy dorwałam się do "Mariny" i zanurzyłam się w Barcelonie lat 80. myślałam, że lepiej być nie może. Jak zwykle się myliłam! Z każdą kolejną książką miałam coraz większy dylemat co do tego, która rzeczywiście jest najlepsza. "Światła września" zaś przyniosły mi spore rozczarowanie, bo wcale nie rozwiązały tego problemu…

Jaką historią zaskakuje nas Zafón tym razem? Mamy uroczą rodzinkę: mama, tata  i dwie pociechy - młodszy Dorian i starsza Irene. Sielanka, czyż nie?
Nie.
Kiedy umiera ojciec, rodzina pozostaje praktycznie bez środków do życia, po uszy tkwiąc w długach. Przypadek, a raczej dobry przyjaciel, sprawia, że Simone, czyli matka dwójki półsierot, dostaje pracę u starego, ekscentrycznego wynalazcy i fabrykanta zabawek - Lazarusa Janna - jako zarządca jego rezydencji w sercu mrocznego lasu Cravenmoore na pięknym francuskim wybrzeżu, gdzie mieszka wraz ze swoją cierpiącą na dziwną dolegliwość żoną Alexandrą. I wszystko byłoby dobrze, życie ułożyłoby się pięknie tym biednym, pokrzywdzonym przez los ludziom, gdyby nie pisał tego Zafón. Oto bowiem zostaje zamordowana młoda służąca z Cravenmoore - Hannah, z którą Irene zdążyła się już zaprzyjaźnić i której śmierć jest dla wszystkim okropnym ciosem.
Kto rozwiąże sprawę jej bestialskiego mordu? Oczywiście Irene. A książka nie byłaby iście zafónowska, gdyby nie towarzyszyłby jej kuzyn zmarłej dziewczyny - Ismael, szaleńczo zakochany w naszej drogiej Irene.

Brzmi banalnie? Sztampowo? Kiczowato? Zapewne. Myślisz sobie - historia jakich wiele. Pewnie wszystko szczęśliwie się skończy, przy happy endzie każą mi płakać ze wzruszenia, a po drodze 3 razy upewnię się, że zakończenie jakie wywróżyłem/am biorąc książkę do ręki jest jak najbardziej prawdziwe.
I to jest właśnie typowy błąd. Bo w książkach Zafóna nie chodzi o zakończenie i fabułę, która, tak nawiasem mówiąc, wcale nie jest tak prosta jak wydaje się na pierwszy rzut oka i nie raz może zaskoczyć czytelnika, lecz o emocje i obrazy, bo to jest właśnie to, w czym Zafón jest mistrzem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jego powieści się nie czyta i nie wyobraża - je się widzi. Jak to możliwe? Nie mam pojęcia. To po prostu mistrz malowania słowem, które wdziera się w duszę i tam już zostaje. Raz zaczniesz, nigdy nie przestaniesz.

Co jeszcze? Zapewne bohaterowie. Nie chodzi o same postaci, które w gruncie rzeczy są naszkicowane prosto, nie są skomplikowane i nie mają specjalnej głębi, zapewne ze względu na fakt, że to książka przede wszystkim dla dzieci i młodzieży, bo wystarczy przekartkować choćby "Grę anioła" adresowaną raczej do dorosłych i wrażenia będą zupełnie inne. Nie, tu chodzi o ich udział w historii - fabuła nie obraca się tylko wokół Irene, Ismaela i Lazarusa, ewentualnie jego żony. Byłam szczerze zaskoczona tym, jak wiele miejsca autor poświęcił Dorianowi, Simone, a nawet Hannah. Podoba mi się podejście do postaci drugoplanowych - zdecydowanie nie lekceważące, nadające ciekawy kierunek intrydze, oryginalne.

Jak by tu podsumować "Światła..."? Może po prostu - pozycja ciekawa. To taki typowy Zafón, idealny dla młodszych wielbicieli, chociaż  pewnością chętnie do niego powrócę, zgodnie z życzeniem pana Pisarza, nawet jako dorosła albo staruszka.
Niewymagająca, przyjemna lektura, warta uwagi i polecenia. Miejscami zaskakująca. W każdym słowie ujawniająca kunszt pióra. Wciągająca i czarująca. Piękna.

środa, 2 stycznia 2013

"Atlas chmur" David Mitchell



David Mitchell to artysta języka, rzeźbiarz jego formy i malarz słowami. Wziął go w swoje ręce, zapanował nad nim pisarskim piórem i rewelacyjnie wystylizował. Każda historia różni się stylistycznie od innej, ma swój indywidualny charakter wtopiony w opisywane czasy, dzięki czemu czytelnik wczuwa się bardziej w przewracanie kartek starego, pokładowego dziennika czy też prywatnej korespondencji. Przeszłość i daleka przyszłość zachęcają do zatracania się w nich na godziny, a ja mam wrażenie, że w ręce trzymam pożółkłe kartki, że czytam czyjąś prawdziwą historię. Siedzę obok podstarzałego wydawcy i śmieję się z nim nad jego pisarską pracą. Po chwili jednak te rzeczywistości ulatują i jestem świadkiem bardzo nietypowego przesłuchania - Mitchell nie pozwala zastygnąć na długo w jednej epoce.

XIX-wieczny dziennik pokładowy Ewinga trafia w ręce młodego kompozytora, Roberta Frobishera, który zmaga się z niedostatkiem i nietolerancją. Po wielu latach na jego partnera, naukowca Sixsmitha, napotyka się młoda, ambitna dziennikarka, Louisa Rey. Otwiera się przed nią szansa wywęszenia poważnej afery w związku ze stworzeniem nowej elektrowni. Louisa jest idealistką i chciałaby zostać poważaną dziennikarką. Jej opisana historia trafia do wydawcy Timothy'ego Cavendisha, zamotanego w ciemne interesy i liczne długi. Czytelnikowi opowiada, jak przez swoją lekkomyślność trafił do domu opieki starców Aurora House i planuje na kanwie tych wydarzeń stworzyć film. Ogląda go w dalekiej przyszłości fabrykantka Sonmi, która przeszła wiele, aby móc się wyzwolić spod absurdalnego jarzma i stać się w pełni świadomą osobą. Sonmi w jeszcze dalszej przyszłości zostaje kimś wielkim dla całkowicie upadłej cywilizacji, przypominającej w dużym stopniu życie pierwotnych ludzi. Wszystkie historie oprócz jednej podzielone są na dwie części - na początku poznajemy w chronologicznym porządku ich początki, a później w odwróconej kolejności zakończenia.

Zaczyna się od niewiedzy. Niewiedza rodzi strach. Strach rodzi nienawiść, a nienawiść przemoc. Przemoc prowadzi do dalszej przemocy, aż każde prawo staje się jedynie tym, czego pragną najsilniejsi.
Książka przyciąga jak magnes. Intryguje. Wzrusza. Cieszy. Bawi. Zmusza do myślenia. Wywołuje wielorakie emocje, od wzburzenia do współczucia, poprzez radość i smutek, przez zszokowanie i niespodziewane zakończenia. Zawarte są w niej zarówno humorystyczne spostrzeżenia postaci, subtelny i poetycki erotyzm, poruszająca niemoc, indywidualne spojrzenia na niesprawiedliwy świat jak i ich prywatny dramat, będący niewielką cząstką dramatu całej ludzkości. Jednostki wykreowane przez Mitchella zmagają się z wadami człowieczeństwa, z ludzką niesprawiedliwością, walczą o swoją nie negowaną przez nikogo rację bytu oraz o prawa innych. Erwin jest poruszony problemem ciemiężenia czarnoskórych osób, fabrykantka Sonmi edukuje się, aby walczyć o uznanie fabrykantów za pełnoprawnych ludzi, żeby nie traktowano ich jak klony wyszkolone do usługiwania innym, chociaż niestety taka jest tragiczna prawda...

Właściwie kto ma prawo decydować o losach innych ludzi? Czy jednostki są w stanie wzniecić ruch na tyle silny, aby wpłynąć na innych i zmienić świat? I czy naprawdę losy jednej osoby mogą tak ściśle powiązać się z życiem innej? Żaden z bohaterów Mitchella nie przyjmuje biernej postawy, ale czy osiąga on chociaż swoje cele? Ludzkość w pogoni za lepszym jutrem jest zaślepiona na prawdziwe wartości, które ulegają destrukcji, a wartości moralne zostały zapomniane dawno temu. Podczas lektury można postawić sobie o wiele więcej pytań.

Czego bym teraz nie oddał za niezmienną mapę tego, co zawsze nieuchwytne? Za swego rodzaju atlas chmur.

Czy Atlas chmur to przerost formy nad treścią? Absolutnie nie. Książka przekazuje wartościowe, niezmiernie interesujące historie, odziane w barwne, plastyczne style oraz zróżnicowane formy. Język tylko zwiększa jej wartość, urozmaica Ucztę wyobraźni i świadczy o niezwykłym pisarskim kunszcie, o talencie do stworzenia czegoś tylko na pozór chaotycznego, czegoś, co jest naprawdę perfekcyjnie przemyślane i skomponowane. Miałam trudności z wyobrażeniem sobie w jednej książce tylu form i gatunków. Jak to wszystko razem miałoby funkcjonować, tworzyć spójną całość? A jednak potrafi, dzięki rozmaitym wpływom bohaterów na kolejnych, dzięki niesamowitej pomysłowości autora. Mitchell w części Atlasu chmur bawi się z czytelnikiem, wystawia go na zmaganie się z przestarzałą już obecnie budową zdań. Celowo tworzy dziwaczne błędy, łączy słowa w nietypowe związki, stwarza neologizmy i zabawia się z ortografią. Wszystkie te zabiegi mają na celu z jednej strony uwiarygodnienie istnienia dziennika pokładowego i postaci na przestrzeni lat, z drugiej strony świadczą o niezwykłość i inności epok, jakie stworzył Mitchell, uwypuklają zachodzące zmiany w rozwoju ludzkości.

Razem ze Starym Dżordzim, to żeśmy se drogi przecięli więcej razy, niż w ogóle pamiętam, i jak już umrę, kto wie, co ten diabeł zębaty spróbuje mi jeszcze wykrątać...Daj no mi baraninki, to powiem ci, jak go spotkałem po raz pierwszy. Tłusty, soczysty kawał mi daj, nie taki tam paździerz spalony...

Pisarz najpiękniej przelał swoje umiejętności pisarskie w postać Frobishera - młody Robert, dzięki lekkiemu pióru, pisze listy niezwykle obszernie, plastycznie, momentami wręcz poetycko. Czyta się je z zapartym tchem jak opowiadania, jak malownicze pejzaże i tętniące życiem losy bohaterów. Dzięki nim znacznie częściej widziałam w wyobraźni Roberta w ruchu, niż siedzącego przy biurku i zawzięcie spisującego swoją historię. Wykreowane postacie tworzą całą plejadę osobowości, nawet te drugoplanowe nie pozostają słabiej nakreślone.Mitchell zadbał oczywiście także o psychologiczny aspekt każdej postaci - ich umotywowania są wyjaśnione przejmująco, wiarygodnie. Oprócz poważnych problemów zmagają się także z prywatnymi czułostkami, jak każdy człowiek, mają swoje chwile słabości i zwątpienia. Bohaterowie książki są dopracowani pod każdym drobnym szczegółem, nie brakuje im niczego, siedzą w głowie czytelnika i z niecierpliwością oczekują na swoją kolej opowiadania.
  
Miała ciało amazonki, bardziej sprężyste, niż zwykle u dojrzałych kobiet, i technikę lepszą niż wiele klaczy, których dosiadałem za dziesięć szylingów. Podejrzewać można, że kryje się za tym długa lista ogierów, zapraszanych, by pasły się u jej żłobu.

Atlas chmur to dla mnie najlepsza książka, jaką przeczytałam w roku 2012. Jest wyjątkowa również na polu mojej całej czytelniczej pasji. A fakt, że przez znakomitych brytyjskich krytyków - Richarda Madeleya i Judy Finnigan - została uznana za jedną ze Stu Książek Dekady, powinien być ostatecznym argumentem, zachęcającym do jak najszybszego sięgnięcia po tę książkę. 

Recenzja bierze również udział w styczniowej edycji wyzwania :)