wtorek, 27 listopada 2012

Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?

Juan Ramón Jiménez
źr. artgerust.com
Zawodność ludzkiej pamięci zmusza nas do podejmowania prób zatrzymania minionych chwil na różne sposoby. Powstają pamiętniki, kręcone z ręki filmy, kolaże kolorowych fotografii. Noblista Juan Ramón Jiménez wspomnienia uchwycił w swych poetyckich miniaturach "Srebrzynek i ja: Elegia andaluzyjska".

"Srebrzynek jest nieduży, kosmaty i miękki; tak pulchniutki na zewnątrz, że zdaje się cały z waty, jak gdyby nie miał kości. Tylko błyszczące dżety jego oczu mają twardość chrabąszczy z czarnego kryształu."[1] - tak Juan opisuje swojego przyjaciela, osiołka o sierści przywołującej na myśl księżycowe srebro. Razem podróżują po andaluzyjskim miasteczku Moguer, niegdyś konkwistadorskiej siedzibie. I to właśnie zapis tych wypraw jest tematem książki. Jiménez zachwyca się ulotnością chwil. W swych poetyckich monologach, skierowanych do sympatycznego osiołka, opisuje otaczający go świat. Z ich zapisów powstała swego rodzaju kronika życia mieszkańców Moguer.

Język, choć dziś już nieco przestarzały, jest piękny, plastyczny, nasycony nostalgią. W tej niewielkiej książeczce przeplatają się smutek i radość. Jiménez jest bystrym obserwatorem. Dzieli się nie tylko tym co piękne, wywołujące na twarzy rozmarzenie i uśmiech, ale także zwraca uwagę na dramaty dorosłych, dzieci oraz zwierząt. Autor nie krzyczy, nie dramatyzuje. Przewracając kolejne strony, miałam wrażenie, że szeptem opowiada swe historie, szeptem nasyconym czułością, miłością, dobrocią. Ze współczuciem opowiada o nieszczęściach, z rozmarzeniem o pięknie. Jego słowa mają w sobie magię.

"Ja postępuję z osiołkiem, jak gdyby to było dziecko. Jeżeli droga staje się wyboista i męczy go trochę, schodzę, żeby mu ulżyć. Całuję go, oszukuję, droczę się z nim... On rozumie dobrze, że go kocham, i nie ma do mnie urazy. Jest tak podobny do mnie, tak odmienny od innych... aż uwierzyłem w końcu, że śni moje własne sny."[2] Ten fragment zatytułowany "Przyjaźń" chwycił mnie za serce.

Napisać tak, by czytelnik miał przed oczami żółte łąki irysów, pola pokryte dywanem suchych liści, ulice miasteczka, sosnowy las, napisać tak, by czytający poczuł zapach róż i ciepło grudniowego ogniska, napisać tak, by słowa zmieniły się w obrazy, zapachy, dźwięki, oto prawdziwa sztuka. Ileż ciepła i wrażliwości trzeba mieć w sobie, żeby w tak pięknych, nasyconych uczuciami słowach nakreślić widziany świat... A gdy już dotrze się do ostatniej strony, aż łza się w oku kręci, że to już koniec, że nic nie trwa wiecznie.

Ale... "Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?"[3]


"Srebrzynek i ja" zawiera sto szesnaście poematów. Nie jest to zbiór kompletny. W Posłowiu Janusz Strasburger wyjaśnia, że niektóre poetyckie miniatury okazały się zbyt trudne do przełożenia na język zrozumiały dla polskiego czytelnika, gdyż zawierały zwroty, których bez szkody dla poetyckości języka, przetłumaczyć się nie udało. Inne tłumacz uznał za mało atrakcyjne pod względem artystycznym lub nadmiernie nasycone brutalnym naturalizmem. Zbiór impresji powstał po powrocie Noblisty ze szpitala psychiatrycznego, dokąd pisarz i poeta trafił po załamaniu nerwowym wywołanym śmiercią ojca. Przyjazd w znane Jiménezowi z dzieciństwa rejony, miał mu pomóc odzyskać utracony spokój.

---
[1]Juan Ramón Jiménez, "Srebrzynek i ja", przeł. Janusz Strasburger, wyd. Instytut Wydawniczy Pax, 1979, s. 7.
[2]Tamże, s. 47
[3]Tamże, s. 145.

poniedziałek, 26 listopada 2012

"Okruchy dnia" Kazuo Ishiguro

Okruchy dnia to pierwsza książka Kazuo Ishiguro, po jaką sięgnęłam. Zachętą był fakt, że została wyróżniona w 1989 roku brytyjską Nagrodą Bookera. W pamięci miałam jeszcze wykreowaną przez Anthony'ego Hopkinsa postać kamerdynera w adaptacji filmowej, więc moja wyobraźnia była już  dokładnie ukierunkowana.

Postacią, wokół której spokojnie rozwija się fabuła książki w latach 50. w Anglii, jest Stevens. Stevens - wieloletni i ambitny kamerdyner Darlington Hall, perfekcjonista w swoim zawodzie, który nie wyobraża sobie życia bez... poświęceniu się pracy. Jednak zostaje obdarowany przymusowym urlopem przez nowego właściciela posiadłości. Postanawia wyruszyć w podróż do pani Kenton, która przed laty zajmowała się razem z nim Darlington Hall i namówić ją do powrotu - wierzy, że oboje przywróciliby dawne lata świetności i dyscyplinę wśród pracowników. Będzie to jednak wyjątkowa mentalna podróż Stevensa przez wspomnienia wyniesione właśnie z tego domu. Stevens, chcąc nie chcąc, dokona jakby rozliczenia ze swoim dotychczasowym życiem. Czy będzie czuł się spełniony i dumny ze swojego postępowania, czy raczej rozczarowanie weźmie górę nad uczuciem dumy?

Jest to jedna z najbardziej refleksyjnych i najznakomitszych pod tym względem książek, jakie miałam okazję przeczytać. Przede wszystkim nie potrafię określić jednostronnie mojego stosunku do głównej postaci, co biorę za plus powieści. Stevens wzbudzał we mnie mieszane uczucia i nie mogę się zdecydować,  czy zasłużył na moją sympatię i szacunek, czy raczej surowy i krytyczny komentarz. Przyznaję, że nie potrafiłam go w zupełności zrozumieć i potrafił wzbudzić moją irytację swoją pewnością siebie, nawet gdy nie do końca miał rację, emanowaniem chłodem, powściągliwością w okazywaniu uczuć. Jego wizerunek, który sam sobie stworzył, określiłabym jako oazę spokoju i dystansu do świata, lecz nie do końca prawdziwą. Gdzieś tam na dnie istniały ukrywane przed wszystkimi uczucia, z całą mocą odrzucane, aby nie zdołały zmienić stoickiej maski Stevensa, którą tak uparcie nosił i nie potrafił, a może nawet nie chciał jej porzucić.

Podobało mi się skontrastowanie Stevensa z postacią o charakterze odmiennym o 180 stopni - panią Kenton. Jednocześnie potrafiła okazać ciepło, szacunek i sympatię, co nie stało na drodze sprostaniu jej obowiązkom. To ona nawet zdołała namówić niezmiernie poważnego kamerdynera do spędzania wspólnych wieczorów, lecz nie odniosła całkowitego sukcesu - Stevens poczuł pod sobą grząski grunt, coś było nie tak, te rozmowy nie szły po jego myśli, wycofał się ponownie do swojego małego świata.

Cechą człowieka, o której wielokrotnie wypowiadał się Stevens z niezwykłym szacunkiem, jest godność. Godność rozumiana jako panowanie nad emocjami i perfekcyjne podejście do obowiązków. Stevens na uwadze miał przede wszystkim dobry wizerunek posiadłości oraz swojego pana, mimo, że nie posiadał on nieposzlakowanej opinii w oczach innych. W przypadku Stevensa to nie dom był dla człowieka, lecz człowiek dla domu. Rutyna całkowicie zawładnęła jego życiem, został ograniczony przez zasady, które sam sobie stworzył i presję, jaką sam na sobie wywierał. Owszem, był osobą obarczoną największą odpowiedzialnością w posiadłości, lecz nie oznaczało to, że nie zasługiwał na chwilę wytchnienia. Śmiem twierdzić, że nieświadomie stał się więźniem swojej pracy, pragnęłam, aby w końcu zdobył się na krztynę indywidualizmu i spontanicznego okazywania ciepła, ale wiedziałam, że to niemożliwe i wzdychałam smutno za każdym razem, gdy Stevens reagował tak a nie inaczej nawet na miłe sygnały wysyłane przez panią Kenton. Momentami byłam zdruzgotana jego postępowaniem, ale po chwili starałam się to sobie wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób.

Chłodny i sceptyczny wizerunek Stevensa jest pogłębiony przez styl jego wypowiedzi, prowadzonej spokojnie narracji. Czytając książkę, miałam ochotę, a nawet czułam powinność, aby usiąść w fotelu ze skromną filiżanką herbaty w ręce i powoli degustować się kulturalną lekturą w skupieniu oraz intelektualnym uniesieniu. Owy styl jest dystyngowany, język jest kulturalny, piękny, wyważony, nie wyobrażam sobie, aby inne słowa mogły się wydobywać z ust Stevensa o takich manierach. Co prawda trąci lekko patetycznością, ale harmonizuje się z charakterem narratora, komponuje się  z opisywanymi zdarzeniami, podkreśla, jaką wagę przywiązuje Stevens do dworu, w którym pełni służbę.

Nie mogę jednak polecić Okruchów dnia każdemu czytelnikowi - nie powinien po nią sięgać ktoś, kto oczekuje dramatycznych zwrotów akcji, niespodziewanego wypłynięcia wątków pobocznych czy nagłego zaskoczenia czytelnika, ponieważ zwyczajni się znudzi i odłoży książkę na bok z uczuciem niedosytu. Jak już wspominałam - to świetna powieść refleksyjna, wiodąca czytelnika powoli przez raczej monotonną ścieżkę życia podstarzałego kamerdynera, zmuszająca do zastanowienia się nad przemijającym czasem i tym, jak go wykorzystujemy. To opowieść o tym, czy człowiek poddany jedynej wg niego słusznej idei może być tak naprawdę szczęśliwy, gdy świadomie dokona rozrachunku z minionymi latami. Jakie wartości mają największy wpływ na życie i właściwie jaka powinna być ich hierarchia? Czy w ogóle istnieje odpowiedź na to pytanie? Ishiguro sprawił, że czytelnik może skończyć lekturę w gorzkim nastroju, przygnębieniu i będzie sam chciał zastanowić się nad swoimi okruchami przeszłości.

sobota, 24 listopada 2012

W świecie Elojów i Morloków

Herbert George Wells
"Wehikuł czasu"
Wyd. Amber
111 stron
Zwykle wyzwania czytelnicze nie są mi straszne. Tym razem było inaczej, bo do przeczytania miałam wybrać książkę z motywem science-fiction. Rzadko sięgam po fantastykę, a jeżeli już to zwykle jest to horror, ewentualnie jakieś bardzo polecane fantasy. Science-fiction omijam raczej szerokim łukiem, tkwiąc w przeświadczeniu, że zostanę zasypana gradem nudnych zagadnień z dziedziny matematyki, fizyki czy techniki. Skoro jednak postanowiłam wziąć udział w wyzwaniu, to słowa należało dotrzymać. Wybór lektury okazał się trudny, ale nie niemożliwy. Postawiłam na klasykę, czyli "Wehikuł czasu" autorstwa Herberta George'a Wellsa. Muszę jednak przyznać, że i niewielka objętość tej powieści nie była bez znaczenia.

Początek był trudny. Hasła typu "płaszczyzna matematyczna" czy "geometria czterowymiarowa" przypomniały mi czasy liceum, kiedy to podczas lekcji matematyki duchem odlatywałam daleko od świata wzorów i brył, a i ciałem nie zawsze byłam obecna. Z jeszcze większą radością uczestniczyłam w zajęciach fizyki czy chemii, więc sami rozumiecie, że przebywanie w towarzystwie Podróżnika objaśniającego znajomym zawiłości wymiarów przestrzeni nie sprawiało mi przyjemności. Na szczęście bohater od słów szybko przeszedł do czynów i już po chwili nudną przemowę zastąpiła pasjonująca przygoda.

Człowiek to takie stworzenie, które pozbawione skrzydeł zadzierało głowę do góry i marzyło o tym by latać. To taka istota, której Ziemia stała się naturalnym środowiskiem, ale ona wciąż chciała zgłębić tajemnice Kosmosu. To niezwykle ciekawski byt, który nieustannie bada swą przeszłość i w kółko myśli o przyszłości. Podróż w czasie to jedno z takich niespełnionych, ludzkich marzeń. Tak się jednak złożyło, że pewien człowiek dokonał niemożliwego...

Podróżnik w Czasie skonstruował wehikuł zdolny pomieścić człowieka. Lot testowy skończył się tym, że mężczyzna wylądował w roku 802 701, gdy Ziemię zamieszkiwały dwie ludzkie rasy: Elojowie i Morlokowie.

Z wyglądu Elojowie przypominali piękne porcelanowe figurki. "Ich kędzierzawe włosy kończyły się nagle nad uszami i karkiem; najmniejszego śladu zarostu nie było na twarzy, uszy zaś mieli prawdziwie maleńkie. Usta także małe, ciemnoczerwone, z wąskimi raczej wargami; małe podbródki kończyły się ostro. Oczy zaś mieli duże i łagodne".[1] Podróżnik ze zdumieniem stwierdził, że "cały czas spędzali ci ludzie na zabawie, na kąpaniu się w rzece, na półswawolnych romansach, na spożywaniu owoców i - spaniu."[2] Zdumienie wzbudzał fakt, że wśród ludu nie było starców, kalek czy ludzi chorych. Ponadto w oczy rzucał się brak fabryk czy warsztatów. Wyglądało na to, że człowiek tych czasów mógł się cieszyć niczym nieskrępowaną wolnością. Pozbawiony przymusu pracy i walki o przetrwanie skupiał się na własnych przyjemnościach.

Herbert George Wells
źr. filmweb.pl
Żyjący w ciemności Morlokowie przedstawiali mniej przyjemny dla oczu widok. "Nie wystawicie sobie, jak odrażająco i nieludzko wyglądali: blade twarze bez podbródków, wielkie, bez powiek, czerwonoszare oczy."[3] Dualizm ludzkości stał się niezwykle wyraźny. Podział na lepszych i gorszych jeszcze nigdy nie był tak ostry. Wynalazca szybko doszedł do wniosku, że to rasa Elojów rządzi planetą, spychając mniej doskonałych Morloków do podziemi. Jak bliski prawdy był Podróżnik w Czasie tkwiąc w swym przeświadczeniu o wyższości Elojów nad Morlokmi, miało okazać się niebawem.

Nad tą powieścią Wells pracował niemal siedem lat, ostateczną wersję publikując w 1895 roku. Autor podzielił się w niej swymi obawami co do przyszłości ludzkości, widząc w dążeniu do coraz większego postępu raczej zagrożenie niż powód do tryumfu. 

Historia Wellsa doczekała się wielu adaptacji teatralnych, filmowych a nawet radiowych. Motyw wehikułu czasu przewijał się też przez literaturę, a sama książka doczekała się kontynuacji autorstwa Stephena Baxtera. "Statki czasu" zostały opublikowane w setną rocznicę wydania pierwszej części. Wells jest uznawany za jednego z pionierów gatunku science-fiction. Niektóre z jego powieści doskonale znane są z wersji filmowych jak choćby "Wyspa doktora Moreau" czy "Wojna światów". Dla mnie powieść o podróży w czasie stanowi dowód na to, że w każdym gatunku literackim jesteśmy w stanie znaleźć coś dla siebie.

"Wehikuł czasu" każde zastanowić się nad tym, w którą stronę mogłaby potoczyć się ewolucja człowieka żyjącego w świecie wygodnym i bezpiecznym, nie wymagającym wysiłku i myślenia. W świecie, który ma być dla człowieka idealnym, lecz może okazać się pułapką.

---
[1] Herbert George Wells, "Wehikuł czasu", przeł. Feliks Wermiński, Wyd. ALFA, 1985, s. 27.
[2] Tamże, s. 44.
[3] Tamże, s. 57.

sobota, 17 listopada 2012

"Dziedzictwo" Katherine Webb




W listopadzie, gdy przyroda serwuje nam mgłę, wiatr i ulewy, gdy ciemność zapada tak wcześnie, że mam wrażenie, iż dzień na dobre się nie rozpoczął, a już się skończył, dopada mnie chandra. Tak jest co roku, więc profilaktycznie się do niej przygotowuję składując na jeden stos książki, które można pochłonąć w jeden czy dwa wieczory. Lektury, które pasują do kocyka, kubka aromatycznej herbaty, kota u boku i niwelują skutki uboczne tego, co dzieje się za oknem.  W tym roku na samym wierzchu znalazło się „Dziedzictwo” Katherine Webb.

Książka napisana jest w dwóch płaszczyznach czasowych. Początek XXI wieku. Dwie siostry – Erica i Beth – przyjeżdżają po śmierci babci do Storton Manor, siedziby rodowej Calcottów. Obydwie zaprzestały odwiedzin w tym miejscu dwa lata po tragicznym zaginięciu ich kuzyna Henry’ego. Beth od tamtego czasu zamyka się w sobie, pogrążając się w coraz bardziej w depresji, zostawiając czasami otwartą niewielką furtkę dla syna, siostry i rodziców. Erica jest przeświadczona, że istnieje związek pomiędzy pogarszającą się kondycją psychiczną siostry, a tym rodzinnym dramatem. Co się zdarzyło w świecie dwunastoletniej wówczas Beth?
Początek XX wieku. Prababka młodych kobiet – Caroline, to dama z wyższych nowojorskich sfer. Zakochuje się bez pamięci w farmerze, poślubia go  i wyjeżdża  na rancho w Oklahomie. Zupełnie nieprzygotowana na to, co ją czeka na bezkresnej, gorącej prerii, musi się zaadoptować do życia na Dzikim Zachodzie. Czy jej się to uda?


Ciąg dalszy na moim blogu. Zapraszam.

poniedziałek, 12 listopada 2012

"Dziwny przypadek psa nocną porą" Mark Haddon


Tytuł: Dziwny przypadek psa nocną porą
Autor: Mark Haddon
Liczba stron: 224

Na okładce przeczytanego przeze mnie wydania napisane jest : To bardzo specyficzna powieść kryminalna. Otóż wcale nie jest to powieść kryminalna (moim zdaniem), a wątek morderstwa (dokonanego na psie) zdecydowanie znajduje się na dalszym planie. Powieść za to w niesamowicie wiarygodny sposób przedstawia sposób myślenia osoby cierpiącej na zespół Aspergera - zaburzenie rozwoju mieszczące się w spektrum autyzmu (jak mówi jedna z definicji)[1]. Pierwsze studium tego zaburzenia opisane zostało w roku 1944 przez Hansa (nazwiska nie podam, bo już je znacie ;D), austriackiego pediatrę i psychiatrę. Co ciekawe, zespół ten występuję prawie wyłącznie u mężczyzn. 

Książka napisana jest w narracji pierwszoosobowej. Głównym bohaterem jestChristopher Boone, piętnastoletni chłopiec zmagający się z zespołem Aspergera. Czytając jego historię poznamy wszystkie charakterystyczne cechy osoby z Aspergerem - upośledzenie komunikacji słownej i pozasłownej, awersję wobec zmian, trudność w interakcjach społecznych, brak empatii wobec innych, egocentryczność czy specyficzne zainteresowania przyjmujące formę obsesji[2]. Dowiemy się także jak wielkim wyzwaniem dla rodziców jest opieka nad dzieckiem z tym zaburzeniem. Choć książka porusza trudny temat nie jest pozbawiona akcentów humorystycznych (wynikających głównie z niezwykłej "dosłowności" z jaką Christopher traktuje świat). Wydaje mi się, że o swoim zaburzeniu najlepiej opowie sam bohater:

Ponieważ będąc pierwszy raz gdzieś, gdzie dotąd nie byłem, widzę wszystko, jestem w sytuacji komputera, któremu wskutek wykonywania zbyt wielu czynności naraz blokuje się procesor i nie starcza miejsca na myślenie o innych rzeczach. (..) Czasem, kiedy jestem w nowym miejscu, gdzie jest dużo ludzi, zawieszam się jak komputer. Po to, żebym zapamiętał, co robię, i dokąd zmierzam, muszę zamknąć oczy, zatkać uszy i jęczeć, co jest odpowiednikiem naciśnięcia klawiszy Ctrl + Alt + Del (...) Dlatego dobrze gram w szachy i jestem dobry z matematyki i logiki, gdyż ludzie są na ogół prawie ślepi, nie widzą większości rzeczy, nie wykorzystują potencjału swoich głów, wypełnionych niepowiązanymi z sobą i głupimi myślami w rodzaju: "Boję się, czy nie zostawiłam zapalonego piecyka w kuchence".
Czyż nie jest to bardzo prawdziwe? Chyba rzadko myślami jesteśmy w miejscu, w którym jesteśmy fizycznie w danej chwili, nasze umysły zazwyczaj błądzą gdzie indziej, ale kto wie, może wychodzi nam to na dobre.

Książkę polecam, ale tylko tym, którzy są zaciekawieni jej tematem. A na zakończenie przytoczę słowa Hansa Aspergera, który często swoich pacjentów nazywał małymi profesoramiNiezachwiana determinacja i intelektualna przenikliwość, skrupulatność i skupienie się na jednym celu mogą prowadzić do wyjątkowych osiągnięć[3]  


[1] [2]www.zespolaspergera.com
[3] www.zespolaspergera.com
Korzystałam również z Wikipedii

niedziela, 11 listopada 2012

Sakrament chwili obecnej

Rosamund Lupton
"Siostra"
Wyd. Weltbild
320 stron
"Najdroższa Tess,
zrobiłabym wszystko, żeby być z Tobą teraz, w tej chwili, móc trzymać Cię za rękę, spojrzeć na Twoją twarz, słuchać Twojego głosu. Jak list może zastąpić doznania dotykowe, wzrokowe i węchowe - zapewniane nam przez receptory czuciowe, nerwy wzrokowe i wibrujące bębenki w uszach?"[1] - tak brzmią pierwsze słowa Beatrice, która w powieści angielskiej pisarki Rosamund Lupton "Siostra", opowiada swoją dramatyczną historię.

Już ten wzruszający początek sugeruje, że wydarzyło się coś złego. Rozstanie, kłopoty, tęsknota, bezradność - tak wiele mieści się w dwóch krótkich zdaniach. Jeszcze nie wiemy o co chodzi, jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z powagi sytuacji, jednak niepokój rośnie. Beatrice zaczyna swoją opowieść niejako od środka. Czytamy między wierszami i powoli dociera do nas prawda. Tess, ukochana siostra naszej bohaterki, nie żyje. Znaleziono ją martwą w Hyde Parku, w starej, nieczynnej, męskiej toalecie. Z pociętymi nadgarstkami. 

Wszystko wskazuje na samobójstwo, a jednak coś nie daje Beatrice spokoju. Tak bardzo z siostrą były sobie bliskie, tak dobrze się znały, dzieliły się ze sobą wszystkimi smutkami i radościami. Każdym drobiazgiem. Tess była osobą radosną, kochała życie. To nie mogło być samobójstwo, dochodzi do wniosku kobieta i zaczyna węszyć wokół sprawy. Nikt jej oczywiście nie wierzy, nikt nie słucha argumentów. Jak nietrudno zgadnąć Beatrice się nie poddaje. Stopniowo zbliża się do odkrycia szokującej prawdy, nie zauważając przy tym, że sama naraża się na niebezpieczeństwo.

Choć "Siostra" leży na półce z thrillerami, zaklasyfikowałabym ją nieco inaczej. Nie ma tu typowej dla thrillera akcji czy mrocznej grozy, wątek kryminalny jest raczej tłem. Na pierwszym planie rozgrywa się dramat kobiety, która straciła kogoś bliskiego, kobiety przepełnionej bólem i poczuciem winy. 

Rosamund Lupton
źr. rosamundlupton.com
Powieść Rosamund Lupton ma formę listu, w którym Beatrice dzieli się ze swą nieżyjącą siostrą, wszystkimi swoimi przemyśleniami, uczuciami. Opowiada w nim całą historię, od momentu gdy dowiedziała się o zaginięciu Tess. Narracja jest więc pierwszoosobowa. Beatrice opowiada, my słuchamy. I im bliżej końca tej opowieści, tym bardziej chciałoby się zrozpaczoną kobietę wziąć za rękę, objąć, przytulić. Tak bezpośrednio przekazywane emocje sprawiają, że czujemy się mocniej związani z bohaterką. Czytając jej intymne zapiski, stopniowo zżywamy się z bohaterką, coraz uważniej śledząc jej losy. Bee, jak nazywała swoją siostrę Tess, dążąc do rozwiązania zagadki śmierci siostry, przy okazji ma szansę na przeanalizowanie własnego życia. "Twoja śmierć nauczyła mnie, że teraźniejszość jest zbyt cenna, by ją marnować. Wreszcie zrozumiałam, na czym polegał sakrament chwili obecnej. To wszystko, co mamy."[2]

"Siostra" jest bardzo dobrą powieścią psychologiczną. Portrety bohaterów są wiarygodne, łączące ich relacje dopracowane. Emocje rosną z każdą stroną i tak naprawdę do ostatnich stron nie można mieć pewności, jak ta historia się skończy. Finał jest zaskakujący. Sam motyw samobójstwa, w które wierzą wszyscy z wyjątkiem tej jednej, upartej osoby, która za wszelką cenę będzie chciała dociec prawdy, przy okazji narażając się na niebezpieczeństwo jest już oklepany i przedstawiany w wielu różnych wariantach. Jednak jak już wspomniałam, wątek kryminalny nie jest w tym przypadku najważniejszy. Staje się raczej pretekstem do analizy głębokich, międzyludzkich relacji, do wyciągnięcia na wierzch wszystkich emocji towarzyszących utracie bliskiej osoby. I tego bolesnego poczucia niewykorzystanych szans.

Sięgając po powieść Lupton warto zwrócić uwagę na przepiękne okładki polskich wydań powieści. Zwłaszcza wydanie Świata Książki ogromnie mi się podoba. Piękna, czarno-biała fotografia z czerwonym akcentem przykuwa wzrok. Okładkę w tym samym klimacie ma też kolejna powieść Lupton "Potem".

Jeśli tak wygląda debiut Rosamund Lupton, to ogromnie jestem ciekawa, co zaprezentuje pisarka w kolejnych książkach.





[1]Rosamund Lupton, "Siostra", przeł. Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, Wyd. Weltbild Media, 2011.
[2]Tamże, s. 295.