poniedziałek, 31 grudnia 2012

"Cranford" Elizabeth Gaskell


"Cranford" Elizabeth Gaskell to przesympatyczna miniaturka, zawierająca migawki z życia wyższych sfer prowincjonalnego miasteczka w dziewiętnastowiecznej Anglii.  Napisana z przymrużeniem oka i doskonałym poczuciem humoru książka, opisuje miasto panien i wdów w wieku przynajmniej średnim. Świat się zmienia, ale tam wszystko pozostaje takie samo, a damy pieczołowicie dbają o to, aby przestrzegano konwenansów i pielęgnowano tradycje. Kranfordzki świat widzimy oczyma Mary Smith, która odwiedza miasteczko, a okresowo nawet tam pomieszkuje. To spojrzenie daje nam szerszy obraz, bo z jednej strony jest to ktoś empatyczny niemal z wewnątrz, a z drugiej – osoba, która potrafi również się zdystansować.

Pisarka doskonale namalowała słowami wszystkie postaci. Każda dama jest inna, każda ma swoje dziwactwa. Jedna oszczędza cukier, podając podczas herbatek jego miniaturowe kawałki, druga namiętnie oszczędza świece, kolejna zbiera sznurki... A to wszystko prowadzi do przezabawnych sytuacji. W mieście tym nie tylko trzeba dokładnie wiedzieć z kim należy rozmawiać, w jakim sklepie kupować, ale także znać szczegółowe wytyczne jak należy żyć, aby nie narazić się na towarzyską banicję. Panie mają różny status majątkowy, ale jak same mówią o sobie: „(...) żadnej z nas nie można by nazwać zamożną, choć posiadamy środki do życia idealnie wystarczające do zaspokojenia naszych eleganckich i wykwintnych gustów, i żadna, nawet gdyby mogła, nie zhańbiłaby się okazywaniem wulgarnej ostentacji”.  Niemile na przykład widziana była przesada w nabywaniu nowych strojów. Panie zazwyczaj rano nosiły sfatygowane suknie, stare czepki i połatane koronki. Przebierały się tuż przed południem, kiedy to w Cranford wraz z wybiciem dwunastej, zaczynał się czas odwiedzin. Wtedy trzeba było zaprezentować się godniej. Koronki były towarem luksusowym, a więc każda dama dbała o swoje koronkowe skarby z  największą starannością. Czepek stanowił, oprócz koronkowego kołnierzyka i licznych broszek noszonych do znoszonych sukien, najbardziej ozdobny element garderoby. To właśnie on był najbardziej pożądaną nowością, a wybór fasonu i koloru był przedmiotem długich rozmyślań i wahań. Czas odwiedzin był limitowany do piętnastu minut, ale nietaktowne było używanie zegarków. Prawdziwą zaś osłodą kranfordzkiego życia były wieczorne przyjęcia, którym towarzyszyła zazwyczaj gra w karty i poczęstunek, który powinien być skromny, ponieważ zbyt obfity uważano klasyfikowano jako wulgarny.

Doskonale bawiłam się podczas czytania, także dlatego, że po raz pierwszy mogłam tak szczegółowo śledzić życie dziewiętnastowiecznego angielskiego miasteczka. Wspaniałe pióro Gaskell powoduje, że można na kilka godzin na dobrze zatracić się w kranfordzkiej rzeczywistości, która, wbrew pozorom, nie jest nudna i sztywna. To także świat dużych i małych dramatów, za które po części można winić zamkniecie się tego światka w klatce konwenansów. Być może niektóre z tych problemów mogą wydawać się błahe, ale doskonale mogę sobie wyobrazić do jakiej rangi mogły urosnąć w takim świecie i ile wymagały trudu i poświecenia, aby im sprostać.

„Cranford” Gaskell to taki literacki bibelocik, małe arcydzieło, w które włożono dużo serca i treści, a historie opisano lekko i z prawdziwą maestrią. Bawi, wzrusza i rozczarowuje, bo tak szybko się kończy. Mała ilość stron to mój jedyny zarzut. 




_____________________

Elizabeth Gaskell, Cranford, przeł. Katarzyna Kwiatkowska, Wydawnictwo Poligraf, 2012, s. 220.

czwartek, 27 grudnia 2012

"Sherlock"


Sherlock Holmes – postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Cyniczny, chłodny, z ciętą ripostą zawsze na podorędziu. Diablo inteligentny i niezwykle spostrzegawczy. Ekscentryk jakich mało. Samotnik. Największy detektyw wszechczasów.
Geniusz.
Znany przede wszystkim w odsłonie sir Arthura Conan Doyle’a, czyli jego twórcy – w długim płaszczu i kapeluszu, z lupą i elegancką laseczką. Dżentelmen XIX wieku.

Na podstawie książek Doyle’a powstało już tyle ekranizacji, że trudno się w tym wszystkim połapać. Jedna jest podobna do drugiej, chociaż każda stara się czymś zaskoczyć widza. Zazwyczaj udaje się to w stopniu niewielkim lub w ogóle żadnym. Zdarzają się jednak perełki, które zachwycają i rozkochują w sobie do granic możliwości. Do tej grupy należy właśnie serial BBC „Sherlock”.
Dlaczego więc, choć filmów takich na pęczki, właśnie ta wersja mnie zachwyciła do tego stopnia, że choć nigdy nie byłam jakoś specjalnie zainteresowana historiami o Holmesie, teraz na moim biurku dumnie prezentuje się potężne tomiszcze „Księga wszystkim dokonań Sherlocka Holmesa” (swoją droga fantastyczna pozycja, ale o tym może kiedy indziej)?

To uwspółcześniona historia słynnego detektywa, która rozgrywa się, no a jakżeby inaczej, w Londynie. Ale XXI wiek nie wyklucza się z atmosferą iście w stylu Doyle'a. Londyn w tym kinie to miejsce tajemnicze, prawdziwe, żyjące, to nie tło wydarzeń, lecz ich bohater.
Benedict Cumberbatch wciela się w Sherlocka ze swobodą, której inni odtwórcy tej roli mogą mu pozazdrościć. Kreuje detektywa takim, jaki powinien on być w XXI wieku, niby podobnego do głównych bohaterów dzisiejszych seriali, np. House'a czy Mentalisty, bo cynika, aroganta, wywyższającego się geniusza, a jednak tak innego, bo... Bo po prostu ma to COŚ.
A inne postacie? Przecież serial to nie tylko główny bohater! Na uwagę zasługuje tu Martin Freeman w roli Watsona. To nie tylko tło dla geniusza, to równorzędna postać, która jak najbardziej wnosi do fabuły coś ponad sympatyczne towarzystwo dla szalenie inteligentnego wredniaka. Jest postacią z charakterem, a jego rozmowy z Sherlockiem często bawiły mnie do łez.
Co jeszcze... Ach, muzyka! Tak, to integralna część tego filmu, idealnie komponuje się z treścią i daje potwierdzenie starej dobrej zasadzie mówiącej, że doskonała muzyka do filmu jest tak dopasowana, że aż jej nie słychać. Choć z drugiej strony to szkoda, bo David Arnold i Michael Price odwalili kawał dobrej roboty, komponując coś tak nastrojowego i wprowadzającego w ponadczasową atmosferę Londynu, zarówno tego dziewiętnastowiecznego, jak i tego współczesnego, bo, tak właściwie, to przecież to samo miasto, a zmieniły się w nim tylko dekoracje - serce pozostało dokładnie to samo.
Co jeszcze zasługuje na pochwałę? Naturalnie efekty. Często na ekranie pojawiają się "podpowiedzi", ukazujące treść SMS-ów, wyniki wyszukiwania w Internecie czy spostrzeżenia Sherlocka. Ponadto piękne przejścia, a właściwie to cały montaż sprawiają, że film staje się bardzo dynamiczny.
Zagadki przed którymi staje Sherlock są zawikłane i w pierwszej chwili wydają się niemożliwe do rozwiązania, jednak trzeba przyznać, że kiedy tłumaczy on, jak doszedł do rozwiązania, staje się to nagle tak oczywiste, że aż czuję się głupia. Dodatkowo, jeśli ktoś zna twórczość Doyle’a, wyczuje wszystkie subtelne nawiązania do jego książek – są jak wielkie oko puszczane przez scenarzystów do widza: „Wiemy, że wy wiecie o co chodzi”.

No to może teraz krótkie podsumowanie. Liczne humorystyczne scenki, muzyka, Londyn, no i oczywiście ten cudowny Sherlock… - to wszystko składa się na dopracowaną do ostatniego szczególiku, iście brytyjską, doskonale odświeżoną ekranizację klasyki, której zakończenie wbija w fotel. Nie mogę się już doczekać trzeciego sezonu, który jest niestety planowany dopiero na jesień 2013! Na osłodę pozostaje mi opasła księga pełna przygód oryginalnego Sherlocka. Może jakoś wytrzymam…

środa, 26 grudnia 2012

"Trzech panów w łódce (nie licząc psa)", Jerome K. Jerome


„Trzech panów w łódce, nie licząc psa” autorstwa Jerome K. Jerome jest książką, której przeczytanie odkładałam w nieskończoność. Znana i uwielbiana przez wielu od ponad stu lat, zawsze była wymieniana wśród grona moich bliższych i dalszych znajomych jako „obowiązkowa” i zapewniająca rozrywkę na wysokim poziomie (słowo obowiązkowa zawsze wywołuje u mnie odwrotny skutek).  Akurat mam nastrój około-świąteczny, postanowiłam jeszcze trochę go podkręcić.

Książkę wielu zna przynajmniej ze słyszenia, więc tylko w kilku zdaniach napiszę o fabule. Trzech panów: Harris, George i J. (narrator) oraz pies Montmorency postanawiają wybrać się w dwutygodniową wyprawę łódką po Tamizie, dla relaksu i poratowania zdrowia. Od śluzy do śluzy wiosłują lub holują łódkę, podziwiając urocze zakątki, co służy przypominaniu sobie historii i anegdotami z nimi związanymi lub skojarzeniom z wydarzeniami z życia bohaterów. Oczywiście wszystko jest dobrze, gdy sprzyja pogoda, brzuchy są pełne, a na rzece nie spotykają ich przykre niespodzianki. W innych okolicznościach ujawniają się przywary głównych bohaterów, z miłych dżentelmenów zmieniają się w złośliwych, egoistycznych, marudzących osobników. Wiele przygód ich spotyka, wiele niesamowitych opowieści można usłyszeć z ust narratora. Moimi ulubionymi są dwie. Pierwsza o wieszaniu obrazu przez wujka Podgera (ileż takich osób znam, które do wykonania najprostszej czynności potrzebują dziesięciu pomocników), a druga to o trzech pannach ubranych w gustowne stroje żeglarskie, udające się na wycieczkę łodzią i piknik (czyż nie spotykam takich osobników płci obojga i teraz? Na przykład wybierających się do lasu w nieodpowiednim aczkolwiek gustownym obuwiu lub na piknik w śnieżnobiałych spodniach?).

Kto uwielbia szorstki, często bardzo złośliwy humor z absurdalnymi sytuacjami,  z dobrze naszkicowanymi postaciami, będzie na pewno tą książką zachwycony.  Ze mną jest różnie. Lubię na przykład: „Co ludzie powiedzą?”, „Allo, Allo”,  czy „Jasia Fasolę”, ale do „Benny Hilla” czy „Cyrku Monty Pythona” mam już dużo chłodniejszy stosunek. „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” pozostawiło mnie taką... letnią. Ani mnie ta książka nie oczarowała, ani nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała. Taka mocna czwórka, gdybym oceniała, jak w szkole, w skali 1-6. Humor okołoświąteczny nie został zepsuty, ale jakieś specjalnej jego zwyżki po lekturze również nie zanotowałam. 


_____________________

Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce, nie licząc psa, przeł. Magdalena Małkowska, Wydawnictwo Vesper, Poznań 2007, s. 248.

"Przebiśniegi" A.D. Miller


Przebiśnieg – 1. Wczesno kwitnąca roślina cebulowa, charakteryzująca się białym, zwisającym kwiatem. 2. W moskiewskim slangu – zwłoki pochowane lub ukryte zima, wynurzające się spod śniegu w czasie roztopów”.

A.D. Miller były moskiewski korespondent pracujący dla „The Economist” w swojej debiutanckiej książce „Przebiśniegi” zabrał nas do Moskwy. Miasto jest bardzo zimne i śnieżne, ale to dobrze. Śnieg bowiem skrywa pod miękką puchową kołderką wszelkie brudy, łagodzi niegodziwości, sprawia, że świat jest bardziej czysty i piękniejszy niż w rzeczywistości.
Oczami Nicholasa Platta, prawnika z londyńskiego Luton, autor pokazuje nam, byłym mieszkańcom bloku wschodniego trochę bardziej znajomy, moskiewski krajobraz.  Moskwę, miasto skrajności, Nick w ciągu czteroletniego pobytu zdążył już pokochać na tyle, że nie wyobraża sobie powrotu do Londynu. Prowadzi nas więc nie tylko znanymi ulicami, ale także zaułkami, gdzie w bramach kamienic stoi szemrane towarzystwo, pokazuje nam moskiewskie lokale, te, do których dostaje się tylko elita i te, gdzie oprócz szaraczków bawią się rosyjscy gangsterzy niższej kategorii. To Moskwa, po której strasznie jest jeździć taksówką i chodzić pieszo, to Moskwa, której  normalny turysta nie zasmakuje.
Wprawnemu reporterskiemu oku pisarza nie umykają żadne szczegóły: “W Moskwie przed przystankiem, na którym chcesz wysiąść, musisz wstać i wraz z innymi wysiadającymi zastygnąć bez ruchu twarzą do drzwi, jak żołnierz przed bitwą albo chrześcijanin na rzymskiej arenie. A potem pełną parą walisz w stronę wyjścia, podczas gdy z peronu naciera na ciebie tłum rozpychających się bezpardonowo staruszek”.
Często również zawiera swoje obserwacje na temat ludzi:
„Z Rosjanami nigdy nie wiadomo. Przez dziesięć lat mogą taplać się w błocie i wódzie, a potem, jeśli tylko dobrze się przyłożą i znajdą odpowiednią motywację, w pół dnia potrafią wyczarować drapacz chmur albo rozstrzelać carską rodzinę.

Ciąg dalszy na blogu.

niedziela, 16 grudnia 2012

Okruchy dnia/The Remains of the Day

Film Jamesa Ivory’ego mnie zauroczył. To, co w książce nudziło, na ekranie błyszczało. Jest to jeden z tych niewielu przypadków, kiedy X Muza jest górą.

Już od pierwszych minut miałam poczucie, że oglądam arcydzieło. Nastrojowa muzyka i klimatyczne zdjęcia wprowadzają nas w świat Stevensa, lokaja lorda Darlingtona. Stevens, jak sam mówi, ma służyć. Nie zajmuje się więc takimi błahostkami jak miłość czy polityka. Zapytany, co sądzi o najnowszych wydarzeniach politycznych, odpowiada, że jego powinnością jest usługiwanie i tylko na tym się zna. Jest powściągliwy i skryty, nie okazuje żadnych emocji, nawet gdy umiera jego ojciec. Gospodyni domu, pannie Kenton, tłumaczy, że ważne rzeczy dzieją się teraz w Darlington Hall i że ojciec nie chciałby, by przerywał pracę. Służący idealny. Niestety, owa idealność kosztuje go zatracenie siebie i pogrążenie w rutynie, z której nie potrafi się wyzwolić.

Zdecydowanie Stevens nie radzi sobie z rodzącym się uczuciem do panny Kenton. W jego planie dnia nie ma miejsca na miłość, dlatego jest bezradny niczym dziecko. Gospodyni czyni niejednokrotnie aluzje, których jednak lokaj zdaje się nie dostrzegać. W najbardziej intymnym zdarzeniu pomiędzy nimi – scenie w bibliotece – panna Kenton niebezpiecznie blisko zbliża się do przełożonego, by zobaczyć, co czyta. Ten zawstydzony chce, by kobieta odeszła, jednocześnie nie mogąc oderwać od niej wzroku. Film pełen jest właśnie takich urywanych spojrzeń. Więcej emocji znajdziemy w wyrazie twarzy Stevensa, aniżeli w jego słowach. Mistrzowska jest jedna z końcowych scen, w której lokaj, poprzez mimikę wyraża nagłe zrozumienie – oto zmarnował życie, służąc innym, a zapominając o własnych pragnieniach.


W filmie zostały też ukazane ważne wydarzenia polityczne. Lord Darlington, sympatyzujący z nazistami, próbuje przywrócić Niemcom dawną wielkość i złamać postanowienia Traktatu Wersalskiego. Jego działania wciągną Anglię w wojnę, przez co zostanie znienawidzony przez opinię publiczną.

„Okruchy dnia” to popis aktorski duetu Hopkins&Thompson, oboje byli zresztą nominowani do Oscara za najlepsze role pierwszoplanowe. Byłam dość zdziwiona, gdy nagle na ekranie pojawił się Hugh Grant, grający chrześniaka lorda Darlingtona. W tamtych czasach Grant był jeszcze mało znany, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje się zabawne, że „bóg seksu” wciela się w postać chłopaka, który nie ma pojęcia o „tych rzeczach”. Był więc także wątek humorystyczny.

„Okruchy dnia” to film do wielokrotnego smakowania. Spodoba się zwłaszcza miłośnikom wszystkiego, co brytyjskie, bo jest to obraz tak angielski jak powieści Jane Austen.

Ocena: 8,5/10.

środa, 12 grudnia 2012

"Zanim zasnę" - S.J. Watson


Często, kiedy przytrafia nam się coś złego, pragniemy o tym zapomnieć. Prawda jest jednak taka, że każde wydarzenie, każdy drobiazg kształtuje naszą osobowość. A gdyby nagle wszystkie wspomnienia - te najlepsze, ale też najgorsze, odeszły na zawsze? Kim bylibyśmy, nie wiedząc, gdzie jesteśmy, ile mamy lat i kim jest osoba, którą widzimy w lustrze? Jakież okropne musi być codzienne poznawanie swej tożsamości, słuchanie o tym, jak wskutek wypadku samochodowego straciliśmy pamięć…

Christine Lucas każdego dnia z niedowierzaniem patrzy w lustro. Jest święcie przekonana o tym, że ostatnio na torcie miała dwadzieścia siedem świeczek. A tymczasem, na jej twarzy jest sporo zmarszczek, na głowie siwe włosy. Kobieta ogląda zdjęcia, znajdujące się w łazience i dowiaduje się, że ma czterdzieści siedem lat. Ale jak, gdzie, co…?! Mężczyzna, który okazuje się jej mężem, mówi, iż przed dwoma dekadami uległa poważnemu wypadkowi, w wyniku którego straciła pamięć. Christine codziennie musi przyjąć do wiadomości, że nie jest już osobą, za którą się uważa. Brzmi to strasznie, prawda?

Okazuje się jednak, że szok, który kobieta przeżywa każdego dnia, to nie wszystko. Mąż wychodzi do pracy, a ona odbiera telefon. Dowiaduje się, że ma swojego neurologa, z którym spotyka się kilka razy w tygodniu. Prowadzi też dziennik, w którym na bieżąco, najdokładniej jak potrafi, zapisuje, co robiła. Każdego dnia jest pełna wątpliwości, czuje, że jej życie miało wyglądać inaczej. Wie, że coś jest nie w porządku. Christine próbuje dociec, co naprawdę się z nią stało, lecz nie ma pojęcia, kto jest jej sojusznikiem, a kto ma nadzieję, że nie pozna prawdy…

Sięgając po „Zanim zasnę”, spodziewałam się raczej powieści, zawierającej dużą ilość fachowej terminologii, zgłębiającej problematykę oraz genezę zaburzeń pamięci, które są naprawdę dużym problemem. Mogą być przecież spowodowane przez rozmaite czynniki - urazy, choroby, a także zmiany emocjonalne. Słowem, nie znamy dnia ani godziny, kiedy nasze wspomnienia mogą zacząć zanikać, by w końcu odejść bezpowrotnie, pozostawiając nas z kompletną pustką w głowie.

Zaburzenia pamięci zostały jednak zepchnięte na nieco dalszy plan przez elementy thrillera. Odkrycia Christine pociągają za sobą lawinę zdarzeń i sprawiają, że nie może się czuć bezpiecznie. Przebłyski pamięci są coraz częstsze, co bardzo niepokoi główną bohaterkę. Zaczyna mieć wątpliwości, czy aby na pewno to, co uważa za wspomnienia, zdarzyło się naprawdę. Akcja z każdym rozdziałem przyspiesza coraz bardziej, sprawiając, że powieści nie można odłożyć nawet na krótką chwilę. Choćbyście chcieli przeczytać tylko kilka stron przed snem, nie uda Wam się to. „Zanim zasnę” wciąga jak mało która książka. Próbujecie ją odłożyć, lecz na próżno. Nie ma innej możliwości - trzeba ją przeczytać błyskawicznie, jednego dnia, bez dłuższych przerw.

Podczas lektury nie mogłam uwierzyć, że „Zanim zasnę” to pisarski debiut S.J. Watsona. Każde słowo jest przemyślane, emocje znakomicie opisane, a napięcie stopniowane po mistrzowsku. Mam nadzieję, że autor nie spocznie na laurach i napisze jeszcze niejedną książkę.

Zakończenie? Nieoczekiwane. Już od początku wiedziałam, że autor nie zdecyduje się na coś banalnego. W głowie cały czas układałam scenariusze wydarzeń, kombinując, jak połączyć fakty w logiczną całość. Byłam przygotowana prawie na wszystko, a tu nagle… BUM! Byłam naprawdę zaskoczona, a po przeczytaniu ostatniego rozdziału uroniłam jedną, symboliczną łzę. Jak chyba każdy.

„Zanim zasnę” to znakomity thriller psychologiczny, poruszający niezwykle ważną tematykę, jaką jest pamięć i jej zaburzenia. Książka wywarła na mnie niesamowite wrażenie i nadal nie potrafię przestać o niej myśleć. Warto przeczytać debiutancką powieść S.J. Watsona, dać się jej pochłonąć na kilka godzin, a następnie zastanowić, co by było, gdyby nasza pamięć nieoczekiwanie postanowiła uciec w siną dal.

wtorek, 11 grudnia 2012

Bartleby i spółka - Enrique Vila-Matas

Wszyscy znamy bartlebych: to istoty przepełnione głęboką negacją świata. Ich nazwa pochodzi od nazwiska skryby Bartleby'ego z opowiadania Hermana Melville'a, kopisty, który chyba nigdy nic nie czyta (...) zawsze odpowiada tymi samymi słowami:
- Wolałbym nie.

Enrique Vila-Matas, pisarz hiszpańskiego pochodzenia, stworzył książkę metaliteracką, będącą połączeniem formy esejów na temat powstałej i niestworzonej literatury i pamiętnika balansującego między rzeczywistością a fikcją. Wcielił się w rolę niepiszącego od dwudziestu pięciu lat mężczyzny, który postanawia stworzyć przypisy do niewidzialnego tekstu. Chce sporządzić swoistą antologię pisarzy, którzy przestali nimi być - nagle porzucili świetnie zapowiadającą się karierę pisarską lub nawet jej nie rozpoczęli...Nasz pamiętnikarz pisze o tym, dlaczego nie mogli zacząć tworzyć świata literatury pięknej lub nagle wycofali się w cień, uparcie milcząc i nie wyjawiając prawdziwego powodu ucieczki. Niektórzy stworzyli postacie literackie będące odpowiednikami bartleby'ego - czy przelali wobec tego w nich swoje obawy?

Ciekawe, czy potrafię tak pisać. Jestem przekonany, że już samo węszenie w labiryncie Nie może otworzyć drogi wiodące do literatury jutra. Ciekawe, czy umiem je nakreślić.

 Vila-Matas w swojej eseistycznej książce zaprasza na wycieczkę po owym labiryncie Nie i obiecuje zajrzeć w zakamarki należące do poszczególnych pisarzy Nie. Przez jego rozmyślania przewijają się  bardzo znane postacie, takie jak Kafka, Salinger lub Baudelaire oraz wizerunki mniej znanych badaczy historyczno-literackich. Pisarz skupia się na paskudnym zespole objawów, które przyczyniają się do uczucia niemocy twórczej, frustrującej i niepożądanej lub przyjętej ze spokojem, będącej wyborem, stara się dotrzeć do jak największej ilości Bartlebych, czy to rzeczywistych, czy fikcyjnych.Niektóre powody są prozaiczne i nie chce się w nie wierzyć:
-No bo umarł mi wuj Celerino, a to od niego znałem wszystkie historie.
A niektóre skrzętnie skrywane i niewyjaśnione lub mające ciekawe ideologiczne podłoże.

Bartleby i spółka to książka wyjątkowa, intrygująca i zasługująca na uwagę ciekawostka czytelnicza. Odprężyłam się przy niej dzięki swobodnemu stylowi autora, który z łatwością łączy fikcyjną postać i jej emocje, spontaniczne wtrącenia życiowe z notowanymi postępami w śledzeniu rzeczywistych bartlebych. Eseistyczny styl nie nuży, nie męczy i nie wymaga wysiłku przy czytaniu, a i elementy czysto pamiętnikarskie są naturalnie okalają całość. Pisarz przechodzi od jednej postaci do kolejnej, tworząc sieć związków między nimi, a ja z niecierpliwością czekam, kogo tym razem wyciągnie z cienia na światło dzienne. Bez wątpienia sięgnę po jego inne książki, również utrzymane w eseistycznym duchu.

Wiele lat później Beckett powie, że nawet słowa nas porzucają, a tym samym wszystko zostaje powiedziane.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Dziwny lokator" reż. Guillem Morales

filmweb.pl
Uwielbiam hiszpańskie kino, mogłabym wymieniać ukochane filmy z tego kraju, zaczynając od obrazów filmowych o tematyce kobiecej Pedra Almodovara, poprzez dramaty, a skończywszy na thrillerach psychologicznych i horrorach. W weekend uraczyłam się Dziwnym lokatorem i na całe szczęście nie mieszkam w dużej posiadłości - taki strachliwy człowieczek jak ja miałby zagwarantowane poczucie niebezpieczeństwa.

Do drzwi późną porą puka nieznajomy, który prosi w pilnej potrzebie o udostępnienie telefonu. Wpuszczasz go, zostawiasz na chwilę samego...a on znika. Nie wiesz, czy wyszedł. Nie wiesz, czy może ukrył się w twoim ogromnym domu i cię zaatakuje. Mieszkasz sam. Męczą cię dziwne odgłosy, jednak nawet z pomocą pary policjantów nie możesz go znaleźć, ba, zostajesz uznany za nadwrażliwego człowieka. Nagle dostrzegasz, ile twój dom mieści zakamarków. Starasz się nie popaść w obłęd, jednak nie wiesz, czy to rzeczywistość, czy twoja wyobraźnia płata ci figle. Powoli zaczynasz czuć się jak intruz u siebie i wciągasz inne osoby w rozgrywkę, a sytuacja ni stąd ni zowąd odwraca się o 180 stopni. W takiej sytuacji znalazł się Felix - architekt mieszkający w ogromnym domu, samotny i rozstrojony nerwowo po rozstaniu z drugą połówką.

Dziwny lokator to pierwszy długometrażowy film hiszpańskiego reżysera Guillema Moralesa, w moim odczuciu o wiele lepszy i klimatyczny niż późniejszy pt. Oczy Julii. Dziwny lokator to znakomite kino psychologiczne z dreszczykiem emocji, utrzymane w aurze tajemniczości do prawie końcowych scen. Wszystkie sceny są ze sobą perfekcyjnie splecione i nie znajdziemy w tym filmie niedociągnięć czy też drobnych nielogiczności w fabule, mimo faktu, że irracjonalne, spowodowane słabą psychiką zachowanie bohatera może wydawać się momentami mało logiczne. Napięcia dodaje fakt, że widzowi nie zostaje przedstawiona twarz obcego mężczyzny, jest on jedną wielką niewiadomą i to pobudza ciekawość - nie dawałam wiary jego istnieniu i stawiałam w wątpliwość zdrowie psychiczne Felixa. Zastanawiałam się, czy intruz mógłby być jego chorym wyobrażeniem bądź drugą osobowością. Owe refleksje nie nastąpiły od razu - początek filmu nie zachęca, wydaje się nudny i nieprzemyślany, widz zdaje się mieć przeczucie, dokąd wszystko zmierza i nic do nie zaskoczy, lecz nic bardziej mylnego. Z minuty na minutę wczuwałam się coraz bardziej w postać Felixa, aż w pewnym momencie sytuacja odwróciła się o 180 stopni, jak już wspominałam i wywróciła do góry nogami moje wyobrażenia. Wątpiłam w uczciwość jego byłej żony i byłam skłonna uwierzyć, że niechciany współlokator z przypadku wciąż gdzieś się ukrywa...Świetna manipulacja widzem to już połowa sukcesu;)

Samotność Felixa jest spotęgowana przez pustkę wielkiego domu, chłodny minimalizm, kłótliwy charakter, nerwowe sprzeczki z kobietą i obsesję na punkcie wolnej przestrzeni. Felix wpadł w sidła niebezpieczeństwa i zjadającego strachu z własnej winy, jednak sam nie może się z pętli niepokoju wydostać, a do kogo może zwrócić się o pomoc? Dom, który miał być jego ostoją spokoju i natchnienia do pracy, wolną i swobodną przestrzenią, w której mógł się przemieszczać niezauważany przez żonę, gdy tego chciał, zaprojektowany zgodnie z marzeniami, stał się samotnią i miejscem potencjalnego zagrożenia, gdzie nie chciał przebywać i funkcjonował jako udręka. W postać Felixa wcielił się Antoni Gracia - mistrzowsko operował mimiką i grą aktorską, na jego twarzy były z przejęciem odmalowane wszystkie uczucia, smutku i grozy, radości i skupienia. Jestem zdziwiona, że posiada tak niewielką filmografię, zdobył moje uznanie w Dziwnym lokatorze i chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć na dużym ekranie. Film jest scentrowany na przeżycia głównego bohatera, co mi się bardzo podobało - nie ma w nim niepotrzebnych pobocznych wątków i nie dłuży się absolutnie podczas oglądania. Fabuła wydaje się celowo przemilczana w pewnych fragmentach, lecz pod koniec filmu wszystkie elementy układanki idealnie do siebie pasują.

Film polecam oglądać wieczorem, w ciszy, w ciemności, aby spotęgować wrażenia i ukryć się w zakamarku posiadłości, przeznaczonym dla widza. Przeznaczony dla osób nie wymagających wartkiej fabuły, lecz lubiących jej momentalne wywrócenie na drugą, nieodkrytą stronę i powolne, pobudzające intelektualnie odkrywanie odpowiedzi na najważniejsze pytanie - kim jest dziwny lokator?