sobota, 20 kwietnia 2013

Taniec czarownic - Jessica Gregson


Jessica Gregson wpadła na pomysł napisania powieści snującej się wokół wydarzeń w węgierskiej wsi Nagyrév podczas lektury encyklopedii seryjnych zabójców. Tam w latach 1914-1929 grupa kobiet zamordowała około 45-300 ludzi, głównie mężczyzn. Co do dokładnej liczby nie ma zgody. Wydaje się, że to niemożliwe, aby nikt nie zauważył nagłych zgonów takiej liczby osób przez tyle lat, ale można to wytłumaczyć tym, że była to mała, zagubiona w węgierskiej puszcie, wioska, niemal odcięta od zewnętrznego świata. Za całą sprawą stały dwie kobiety: Julia Fazekas oraz Susi Olah, które świadczyły swoje usługi jako akuszerki, ale także podobno jako czarownice. W finale tej sprawy osiem kobiet z tejże wioski zostaje powieszonych. Autorka zmienia w „Tańcu czarownic” nazwę wsi oraz imiona głównych bohaterek, a fakty miesza z fikcją literacką. Napomknę tylko, że znowu znowu dziwnie przetłumaczono tytuł, bo w oryginale brzmi on „The Angel Makers”. Zdaję sobie sprawę, że „Fabrykantki aniołów” nie brzmią zbyt dobrze i może nie oddają dobrze gry słów, ale „Taniec czarownic”?

Jessica Gregson zaczyna swoją opowieść w 1914 roku, a więc u progu pierwszej wojny światowej i zabiera nas do wioski, gdzie mieszka czternastoletnia Sari Arana, która właśnie straciła swojego ojca. Jej ojciec był kimś w rodzaju znachora i mędrca, cieszył się 
Zbrodniarki z Nagyrev przed sądem - źródło 
 wielkim poważaniem. Niestety ów szacunek nie przeszedł na córkę. Jej matka zmarła przy jej porodzie, a ona sama miała odziedziczyć zdolności po ojcu, oprószone dodatkowo magicznymi zdolnościami, co kobiecie nie przynosiło zaszczytu, wręcz przeciwnie. Sari była dziewczyną „nowoczesną” na owe czasy, nie tylko umiała czytać i pisać po węgiersku, ale dodatkowo posługiwała się dobrze niemieckim. Jej ulubioną książką była „Jane Eyre”. Sari pragnęła czegoś więcej od życia i świata, nie chciała się zamknąć w ciasnych ramach wioskowej wspólnoty, nie marzyła, aby być uwiązaną w małżeństwie. Niestety, zgodnie z ówczesnymi zwyczajami nie było pożądane to, aby po śmierci ojca mieszkała sama. Miała więc dwa wyjścia, mogła wyjść za mąż za swojego możnego kuzyna Ferenca lub zamieszkać z przyszywaną ciotką Judit, która była akuszerką i zielarką, czasami pomagającą sobie także zaklęciami. Nie czuła się gotowa do zamążpójścia, częściowo także związana była obietnicą daną ojcu, że nie wyjdzie za mąż przed ukończeniem osiemnastego roku życia. Ferenc wyruszył więc na wojnę, a ona, nieoficjalnie zaręczona, przeniosła się do ciotki Judit, gdzie mogła wzbogacić swoją wiedzę zielarki, która częściowo została jej przekazana już przez ojca, a także dodatkowo uczyć się przyjmować porody. Pomiędzy bezdzietną Judit i młodą Sari nawiązała się niezwykła relacja, przypominająca stosunki pomiędzy matką i córką, stopniowo budowana na bazie zaufania i wyjątkowej zażyłości. To właśnie te relacje były dla mnie szczególnie interesujące, jak i stosunki pomiędzy Sari i pozostałymi mieszkankami wioski.

Susi Olah (książkowa Sari) druga z prawej) - źródło 
Wojna zmieniła w wiosce wszystko, praktycznie kobiety zostały same, wyzwoliły się z mężowskich oków, zbliżyły się też do siebie. Nawet Sari, poprzednio wytykana placami i budząca strach, została zaakceptowana przez resztę kobiecego społeczeństwa. Rozluźniły się obyczaje, kobiety mogły się swobodniej ubierać i zachowywać, a totalny zwrot dokonał się, kiedy na obrzeżu wioski założono niewielki obóz dla włoskich jeńców wojennych. Można się tylko domyślać, co się wtedy zaczęło dziać. Większość z tych kobiet nie była szczęśliwa w związkach małżeńskich, do których w większości przypadków były przymuszane przez rodziców, czy nawet gwałty. To mężowie byli ich panami i władcami, często bardzo srogimi, a wojna dała im kilka lat wolności. Wojna się jednak skończyła, jeńcy musieli wrócić do własnego kraju, a mężowie do domów. Nie wszystkim to się podoba. Solidarność kobieca zadzierzgnięta w czasie wojny daje swoje zatrute owoce również w czasie pokoju...

„Taniec czarownic” czyta się dobrze, aczkolwiek nie przekonywał mnie język, którym posługiwała się Sari. Nawet jeśli była wyedukowana bardziej, niż większość jej koleżanek, to nie byłam przekonana do jej aż tak wysokiego poziomu intelektualnego. W końcu była prostą dziewczyną z wioski, może bardziej bystrą, ale nie uczęszczającą nigdy do szkoły. Książka do połowy przypomina romans, a od połowy kryminał. Mimo, iż starałam się nie wczytywać za bardzo przed lekturą o co tak dokładnie chodziło w sprawie zbrodni w Nagyrévie, to akcja jest tak poprowadzona, że można się domyślić finału. Owszem, interesująca jest to pozycja z punktu psychologii tłumu i tego, jak pojedyncze osoby, w tym wypadku nie chodzi mi tylko o Sari czy Judit, ale na przykład również o złą do szpiku kości Orsolyę, mogą wpływać na opinie i zachowania innych członków wspólnoty, jak łatwo jest przekroczyć tą cienką linię pomiędzy dobrem, a złem, jak prosto jest „przedobrzyć” i pozbyć się wszelkich etycznych limitów. Od połowy książki zwietrzyłam już jej zakończenie, więc szczerze mówiąc doczytałam ją bez większego zainteresowania całą sprawą. Nie byłam zachwycona tą pozycją. Temat świetny, ale przedstawiony w zbyt oczywisty sposób, nie dostarczył mi emocji, których się spodziewałam. Jak dla mnie to po prostu średnie czytadło na jeden wieczór.


Notka pochodzi z Myśli Czytelnika 

4 komentarze:

  1. Książka raczej nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Książka może być ciekawa, więc jeśli będę miała okazję. Mam nadzieję, że nie będzie aż taka zła. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To chyba się nie skuszę na nią ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. O nie :( Jestem poważnie rozczarowana negatywną opinią na temat książki ponieważ już po zdaniu "Tam w latach 1914-1929 grupa kobiet zamordowała około 45-300 ludzi, głównie mężczyzn" byłam kupiona... Może jednak się skuszę (nawet, jeśli później miałabym przyznać Ci rację)bo temat wydaje się bardzo ciekawy ;)

    OdpowiedzUsuń