poniedziałek, 31 grudnia 2012

"Cranford" Elizabeth Gaskell


"Cranford" Elizabeth Gaskell to przesympatyczna miniaturka, zawierająca migawki z życia wyższych sfer prowincjonalnego miasteczka w dziewiętnastowiecznej Anglii.  Napisana z przymrużeniem oka i doskonałym poczuciem humoru książka, opisuje miasto panien i wdów w wieku przynajmniej średnim. Świat się zmienia, ale tam wszystko pozostaje takie samo, a damy pieczołowicie dbają o to, aby przestrzegano konwenansów i pielęgnowano tradycje. Kranfordzki świat widzimy oczyma Mary Smith, która odwiedza miasteczko, a okresowo nawet tam pomieszkuje. To spojrzenie daje nam szerszy obraz, bo z jednej strony jest to ktoś empatyczny niemal z wewnątrz, a z drugiej – osoba, która potrafi również się zdystansować.

Pisarka doskonale namalowała słowami wszystkie postaci. Każda dama jest inna, każda ma swoje dziwactwa. Jedna oszczędza cukier, podając podczas herbatek jego miniaturowe kawałki, druga namiętnie oszczędza świece, kolejna zbiera sznurki... A to wszystko prowadzi do przezabawnych sytuacji. W mieście tym nie tylko trzeba dokładnie wiedzieć z kim należy rozmawiać, w jakim sklepie kupować, ale także znać szczegółowe wytyczne jak należy żyć, aby nie narazić się na towarzyską banicję. Panie mają różny status majątkowy, ale jak same mówią o sobie: „(...) żadnej z nas nie można by nazwać zamożną, choć posiadamy środki do życia idealnie wystarczające do zaspokojenia naszych eleganckich i wykwintnych gustów, i żadna, nawet gdyby mogła, nie zhańbiłaby się okazywaniem wulgarnej ostentacji”.  Niemile na przykład widziana była przesada w nabywaniu nowych strojów. Panie zazwyczaj rano nosiły sfatygowane suknie, stare czepki i połatane koronki. Przebierały się tuż przed południem, kiedy to w Cranford wraz z wybiciem dwunastej, zaczynał się czas odwiedzin. Wtedy trzeba było zaprezentować się godniej. Koronki były towarem luksusowym, a więc każda dama dbała o swoje koronkowe skarby z  największą starannością. Czepek stanowił, oprócz koronkowego kołnierzyka i licznych broszek noszonych do znoszonych sukien, najbardziej ozdobny element garderoby. To właśnie on był najbardziej pożądaną nowością, a wybór fasonu i koloru był przedmiotem długich rozmyślań i wahań. Czas odwiedzin był limitowany do piętnastu minut, ale nietaktowne było używanie zegarków. Prawdziwą zaś osłodą kranfordzkiego życia były wieczorne przyjęcia, którym towarzyszyła zazwyczaj gra w karty i poczęstunek, który powinien być skromny, ponieważ zbyt obfity uważano klasyfikowano jako wulgarny.

Doskonale bawiłam się podczas czytania, także dlatego, że po raz pierwszy mogłam tak szczegółowo śledzić życie dziewiętnastowiecznego angielskiego miasteczka. Wspaniałe pióro Gaskell powoduje, że można na kilka godzin na dobrze zatracić się w kranfordzkiej rzeczywistości, która, wbrew pozorom, nie jest nudna i sztywna. To także świat dużych i małych dramatów, za które po części można winić zamkniecie się tego światka w klatce konwenansów. Być może niektóre z tych problemów mogą wydawać się błahe, ale doskonale mogę sobie wyobrazić do jakiej rangi mogły urosnąć w takim świecie i ile wymagały trudu i poświecenia, aby im sprostać.

„Cranford” Gaskell to taki literacki bibelocik, małe arcydzieło, w które włożono dużo serca i treści, a historie opisano lekko i z prawdziwą maestrią. Bawi, wzrusza i rozczarowuje, bo tak szybko się kończy. Mała ilość stron to mój jedyny zarzut. 




_____________________

Elizabeth Gaskell, Cranford, przeł. Katarzyna Kwiatkowska, Wydawnictwo Poligraf, 2012, s. 220.

czwartek, 27 grudnia 2012

"Sherlock"


Sherlock Holmes – postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Cyniczny, chłodny, z ciętą ripostą zawsze na podorędziu. Diablo inteligentny i niezwykle spostrzegawczy. Ekscentryk jakich mało. Samotnik. Największy detektyw wszechczasów.
Geniusz.
Znany przede wszystkim w odsłonie sir Arthura Conan Doyle’a, czyli jego twórcy – w długim płaszczu i kapeluszu, z lupą i elegancką laseczką. Dżentelmen XIX wieku.

Na podstawie książek Doyle’a powstało już tyle ekranizacji, że trudno się w tym wszystkim połapać. Jedna jest podobna do drugiej, chociaż każda stara się czymś zaskoczyć widza. Zazwyczaj udaje się to w stopniu niewielkim lub w ogóle żadnym. Zdarzają się jednak perełki, które zachwycają i rozkochują w sobie do granic możliwości. Do tej grupy należy właśnie serial BBC „Sherlock”.
Dlaczego więc, choć filmów takich na pęczki, właśnie ta wersja mnie zachwyciła do tego stopnia, że choć nigdy nie byłam jakoś specjalnie zainteresowana historiami o Holmesie, teraz na moim biurku dumnie prezentuje się potężne tomiszcze „Księga wszystkim dokonań Sherlocka Holmesa” (swoją droga fantastyczna pozycja, ale o tym może kiedy indziej)?

To uwspółcześniona historia słynnego detektywa, która rozgrywa się, no a jakżeby inaczej, w Londynie. Ale XXI wiek nie wyklucza się z atmosferą iście w stylu Doyle'a. Londyn w tym kinie to miejsce tajemnicze, prawdziwe, żyjące, to nie tło wydarzeń, lecz ich bohater.
Benedict Cumberbatch wciela się w Sherlocka ze swobodą, której inni odtwórcy tej roli mogą mu pozazdrościć. Kreuje detektywa takim, jaki powinien on być w XXI wieku, niby podobnego do głównych bohaterów dzisiejszych seriali, np. House'a czy Mentalisty, bo cynika, aroganta, wywyższającego się geniusza, a jednak tak innego, bo... Bo po prostu ma to COŚ.
A inne postacie? Przecież serial to nie tylko główny bohater! Na uwagę zasługuje tu Martin Freeman w roli Watsona. To nie tylko tło dla geniusza, to równorzędna postać, która jak najbardziej wnosi do fabuły coś ponad sympatyczne towarzystwo dla szalenie inteligentnego wredniaka. Jest postacią z charakterem, a jego rozmowy z Sherlockiem często bawiły mnie do łez.
Co jeszcze... Ach, muzyka! Tak, to integralna część tego filmu, idealnie komponuje się z treścią i daje potwierdzenie starej dobrej zasadzie mówiącej, że doskonała muzyka do filmu jest tak dopasowana, że aż jej nie słychać. Choć z drugiej strony to szkoda, bo David Arnold i Michael Price odwalili kawał dobrej roboty, komponując coś tak nastrojowego i wprowadzającego w ponadczasową atmosferę Londynu, zarówno tego dziewiętnastowiecznego, jak i tego współczesnego, bo, tak właściwie, to przecież to samo miasto, a zmieniły się w nim tylko dekoracje - serce pozostało dokładnie to samo.
Co jeszcze zasługuje na pochwałę? Naturalnie efekty. Często na ekranie pojawiają się "podpowiedzi", ukazujące treść SMS-ów, wyniki wyszukiwania w Internecie czy spostrzeżenia Sherlocka. Ponadto piękne przejścia, a właściwie to cały montaż sprawiają, że film staje się bardzo dynamiczny.
Zagadki przed którymi staje Sherlock są zawikłane i w pierwszej chwili wydają się niemożliwe do rozwiązania, jednak trzeba przyznać, że kiedy tłumaczy on, jak doszedł do rozwiązania, staje się to nagle tak oczywiste, że aż czuję się głupia. Dodatkowo, jeśli ktoś zna twórczość Doyle’a, wyczuje wszystkie subtelne nawiązania do jego książek – są jak wielkie oko puszczane przez scenarzystów do widza: „Wiemy, że wy wiecie o co chodzi”.

No to może teraz krótkie podsumowanie. Liczne humorystyczne scenki, muzyka, Londyn, no i oczywiście ten cudowny Sherlock… - to wszystko składa się na dopracowaną do ostatniego szczególiku, iście brytyjską, doskonale odświeżoną ekranizację klasyki, której zakończenie wbija w fotel. Nie mogę się już doczekać trzeciego sezonu, który jest niestety planowany dopiero na jesień 2013! Na osłodę pozostaje mi opasła księga pełna przygód oryginalnego Sherlocka. Może jakoś wytrzymam…

środa, 26 grudnia 2012

"Trzech panów w łódce (nie licząc psa)", Jerome K. Jerome


„Trzech panów w łódce, nie licząc psa” autorstwa Jerome K. Jerome jest książką, której przeczytanie odkładałam w nieskończoność. Znana i uwielbiana przez wielu od ponad stu lat, zawsze była wymieniana wśród grona moich bliższych i dalszych znajomych jako „obowiązkowa” i zapewniająca rozrywkę na wysokim poziomie (słowo obowiązkowa zawsze wywołuje u mnie odwrotny skutek).  Akurat mam nastrój około-świąteczny, postanowiłam jeszcze trochę go podkręcić.

Książkę wielu zna przynajmniej ze słyszenia, więc tylko w kilku zdaniach napiszę o fabule. Trzech panów: Harris, George i J. (narrator) oraz pies Montmorency postanawiają wybrać się w dwutygodniową wyprawę łódką po Tamizie, dla relaksu i poratowania zdrowia. Od śluzy do śluzy wiosłują lub holują łódkę, podziwiając urocze zakątki, co służy przypominaniu sobie historii i anegdotami z nimi związanymi lub skojarzeniom z wydarzeniami z życia bohaterów. Oczywiście wszystko jest dobrze, gdy sprzyja pogoda, brzuchy są pełne, a na rzece nie spotykają ich przykre niespodzianki. W innych okolicznościach ujawniają się przywary głównych bohaterów, z miłych dżentelmenów zmieniają się w złośliwych, egoistycznych, marudzących osobników. Wiele przygód ich spotyka, wiele niesamowitych opowieści można usłyszeć z ust narratora. Moimi ulubionymi są dwie. Pierwsza o wieszaniu obrazu przez wujka Podgera (ileż takich osób znam, które do wykonania najprostszej czynności potrzebują dziesięciu pomocników), a druga to o trzech pannach ubranych w gustowne stroje żeglarskie, udające się na wycieczkę łodzią i piknik (czyż nie spotykam takich osobników płci obojga i teraz? Na przykład wybierających się do lasu w nieodpowiednim aczkolwiek gustownym obuwiu lub na piknik w śnieżnobiałych spodniach?).

Kto uwielbia szorstki, często bardzo złośliwy humor z absurdalnymi sytuacjami,  z dobrze naszkicowanymi postaciami, będzie na pewno tą książką zachwycony.  Ze mną jest różnie. Lubię na przykład: „Co ludzie powiedzą?”, „Allo, Allo”,  czy „Jasia Fasolę”, ale do „Benny Hilla” czy „Cyrku Monty Pythona” mam już dużo chłodniejszy stosunek. „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” pozostawiło mnie taką... letnią. Ani mnie ta książka nie oczarowała, ani nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała. Taka mocna czwórka, gdybym oceniała, jak w szkole, w skali 1-6. Humor okołoświąteczny nie został zepsuty, ale jakieś specjalnej jego zwyżki po lekturze również nie zanotowałam. 


_____________________

Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce, nie licząc psa, przeł. Magdalena Małkowska, Wydawnictwo Vesper, Poznań 2007, s. 248.

"Przebiśniegi" A.D. Miller


Przebiśnieg – 1. Wczesno kwitnąca roślina cebulowa, charakteryzująca się białym, zwisającym kwiatem. 2. W moskiewskim slangu – zwłoki pochowane lub ukryte zima, wynurzające się spod śniegu w czasie roztopów”.

A.D. Miller były moskiewski korespondent pracujący dla „The Economist” w swojej debiutanckiej książce „Przebiśniegi” zabrał nas do Moskwy. Miasto jest bardzo zimne i śnieżne, ale to dobrze. Śnieg bowiem skrywa pod miękką puchową kołderką wszelkie brudy, łagodzi niegodziwości, sprawia, że świat jest bardziej czysty i piękniejszy niż w rzeczywistości.
Oczami Nicholasa Platta, prawnika z londyńskiego Luton, autor pokazuje nam, byłym mieszkańcom bloku wschodniego trochę bardziej znajomy, moskiewski krajobraz.  Moskwę, miasto skrajności, Nick w ciągu czteroletniego pobytu zdążył już pokochać na tyle, że nie wyobraża sobie powrotu do Londynu. Prowadzi nas więc nie tylko znanymi ulicami, ale także zaułkami, gdzie w bramach kamienic stoi szemrane towarzystwo, pokazuje nam moskiewskie lokale, te, do których dostaje się tylko elita i te, gdzie oprócz szaraczków bawią się rosyjscy gangsterzy niższej kategorii. To Moskwa, po której strasznie jest jeździć taksówką i chodzić pieszo, to Moskwa, której  normalny turysta nie zasmakuje.
Wprawnemu reporterskiemu oku pisarza nie umykają żadne szczegóły: “W Moskwie przed przystankiem, na którym chcesz wysiąść, musisz wstać i wraz z innymi wysiadającymi zastygnąć bez ruchu twarzą do drzwi, jak żołnierz przed bitwą albo chrześcijanin na rzymskiej arenie. A potem pełną parą walisz w stronę wyjścia, podczas gdy z peronu naciera na ciebie tłum rozpychających się bezpardonowo staruszek”.
Często również zawiera swoje obserwacje na temat ludzi:
„Z Rosjanami nigdy nie wiadomo. Przez dziesięć lat mogą taplać się w błocie i wódzie, a potem, jeśli tylko dobrze się przyłożą i znajdą odpowiednią motywację, w pół dnia potrafią wyczarować drapacz chmur albo rozstrzelać carską rodzinę.

Ciąg dalszy na blogu.

niedziela, 16 grudnia 2012

Okruchy dnia/The Remains of the Day

Film Jamesa Ivory’ego mnie zauroczył. To, co w książce nudziło, na ekranie błyszczało. Jest to jeden z tych niewielu przypadków, kiedy X Muza jest górą.

Już od pierwszych minut miałam poczucie, że oglądam arcydzieło. Nastrojowa muzyka i klimatyczne zdjęcia wprowadzają nas w świat Stevensa, lokaja lorda Darlingtona. Stevens, jak sam mówi, ma służyć. Nie zajmuje się więc takimi błahostkami jak miłość czy polityka. Zapytany, co sądzi o najnowszych wydarzeniach politycznych, odpowiada, że jego powinnością jest usługiwanie i tylko na tym się zna. Jest powściągliwy i skryty, nie okazuje żadnych emocji, nawet gdy umiera jego ojciec. Gospodyni domu, pannie Kenton, tłumaczy, że ważne rzeczy dzieją się teraz w Darlington Hall i że ojciec nie chciałby, by przerywał pracę. Służący idealny. Niestety, owa idealność kosztuje go zatracenie siebie i pogrążenie w rutynie, z której nie potrafi się wyzwolić.

Zdecydowanie Stevens nie radzi sobie z rodzącym się uczuciem do panny Kenton. W jego planie dnia nie ma miejsca na miłość, dlatego jest bezradny niczym dziecko. Gospodyni czyni niejednokrotnie aluzje, których jednak lokaj zdaje się nie dostrzegać. W najbardziej intymnym zdarzeniu pomiędzy nimi – scenie w bibliotece – panna Kenton niebezpiecznie blisko zbliża się do przełożonego, by zobaczyć, co czyta. Ten zawstydzony chce, by kobieta odeszła, jednocześnie nie mogąc oderwać od niej wzroku. Film pełen jest właśnie takich urywanych spojrzeń. Więcej emocji znajdziemy w wyrazie twarzy Stevensa, aniżeli w jego słowach. Mistrzowska jest jedna z końcowych scen, w której lokaj, poprzez mimikę wyraża nagłe zrozumienie – oto zmarnował życie, służąc innym, a zapominając o własnych pragnieniach.


W filmie zostały też ukazane ważne wydarzenia polityczne. Lord Darlington, sympatyzujący z nazistami, próbuje przywrócić Niemcom dawną wielkość i złamać postanowienia Traktatu Wersalskiego. Jego działania wciągną Anglię w wojnę, przez co zostanie znienawidzony przez opinię publiczną.

„Okruchy dnia” to popis aktorski duetu Hopkins&Thompson, oboje byli zresztą nominowani do Oscara za najlepsze role pierwszoplanowe. Byłam dość zdziwiona, gdy nagle na ekranie pojawił się Hugh Grant, grający chrześniaka lorda Darlingtona. W tamtych czasach Grant był jeszcze mało znany, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje się zabawne, że „bóg seksu” wciela się w postać chłopaka, który nie ma pojęcia o „tych rzeczach”. Był więc także wątek humorystyczny.

„Okruchy dnia” to film do wielokrotnego smakowania. Spodoba się zwłaszcza miłośnikom wszystkiego, co brytyjskie, bo jest to obraz tak angielski jak powieści Jane Austen.

Ocena: 8,5/10.

środa, 12 grudnia 2012

"Zanim zasnę" - S.J. Watson


Często, kiedy przytrafia nam się coś złego, pragniemy o tym zapomnieć. Prawda jest jednak taka, że każde wydarzenie, każdy drobiazg kształtuje naszą osobowość. A gdyby nagle wszystkie wspomnienia - te najlepsze, ale też najgorsze, odeszły na zawsze? Kim bylibyśmy, nie wiedząc, gdzie jesteśmy, ile mamy lat i kim jest osoba, którą widzimy w lustrze? Jakież okropne musi być codzienne poznawanie swej tożsamości, słuchanie o tym, jak wskutek wypadku samochodowego straciliśmy pamięć…

Christine Lucas każdego dnia z niedowierzaniem patrzy w lustro. Jest święcie przekonana o tym, że ostatnio na torcie miała dwadzieścia siedem świeczek. A tymczasem, na jej twarzy jest sporo zmarszczek, na głowie siwe włosy. Kobieta ogląda zdjęcia, znajdujące się w łazience i dowiaduje się, że ma czterdzieści siedem lat. Ale jak, gdzie, co…?! Mężczyzna, który okazuje się jej mężem, mówi, iż przed dwoma dekadami uległa poważnemu wypadkowi, w wyniku którego straciła pamięć. Christine codziennie musi przyjąć do wiadomości, że nie jest już osobą, za którą się uważa. Brzmi to strasznie, prawda?

Okazuje się jednak, że szok, który kobieta przeżywa każdego dnia, to nie wszystko. Mąż wychodzi do pracy, a ona odbiera telefon. Dowiaduje się, że ma swojego neurologa, z którym spotyka się kilka razy w tygodniu. Prowadzi też dziennik, w którym na bieżąco, najdokładniej jak potrafi, zapisuje, co robiła. Każdego dnia jest pełna wątpliwości, czuje, że jej życie miało wyglądać inaczej. Wie, że coś jest nie w porządku. Christine próbuje dociec, co naprawdę się z nią stało, lecz nie ma pojęcia, kto jest jej sojusznikiem, a kto ma nadzieję, że nie pozna prawdy…

Sięgając po „Zanim zasnę”, spodziewałam się raczej powieści, zawierającej dużą ilość fachowej terminologii, zgłębiającej problematykę oraz genezę zaburzeń pamięci, które są naprawdę dużym problemem. Mogą być przecież spowodowane przez rozmaite czynniki - urazy, choroby, a także zmiany emocjonalne. Słowem, nie znamy dnia ani godziny, kiedy nasze wspomnienia mogą zacząć zanikać, by w końcu odejść bezpowrotnie, pozostawiając nas z kompletną pustką w głowie.

Zaburzenia pamięci zostały jednak zepchnięte na nieco dalszy plan przez elementy thrillera. Odkrycia Christine pociągają za sobą lawinę zdarzeń i sprawiają, że nie może się czuć bezpiecznie. Przebłyski pamięci są coraz częstsze, co bardzo niepokoi główną bohaterkę. Zaczyna mieć wątpliwości, czy aby na pewno to, co uważa za wspomnienia, zdarzyło się naprawdę. Akcja z każdym rozdziałem przyspiesza coraz bardziej, sprawiając, że powieści nie można odłożyć nawet na krótką chwilę. Choćbyście chcieli przeczytać tylko kilka stron przed snem, nie uda Wam się to. „Zanim zasnę” wciąga jak mało która książka. Próbujecie ją odłożyć, lecz na próżno. Nie ma innej możliwości - trzeba ją przeczytać błyskawicznie, jednego dnia, bez dłuższych przerw.

Podczas lektury nie mogłam uwierzyć, że „Zanim zasnę” to pisarski debiut S.J. Watsona. Każde słowo jest przemyślane, emocje znakomicie opisane, a napięcie stopniowane po mistrzowsku. Mam nadzieję, że autor nie spocznie na laurach i napisze jeszcze niejedną książkę.

Zakończenie? Nieoczekiwane. Już od początku wiedziałam, że autor nie zdecyduje się na coś banalnego. W głowie cały czas układałam scenariusze wydarzeń, kombinując, jak połączyć fakty w logiczną całość. Byłam przygotowana prawie na wszystko, a tu nagle… BUM! Byłam naprawdę zaskoczona, a po przeczytaniu ostatniego rozdziału uroniłam jedną, symboliczną łzę. Jak chyba każdy.

„Zanim zasnę” to znakomity thriller psychologiczny, poruszający niezwykle ważną tematykę, jaką jest pamięć i jej zaburzenia. Książka wywarła na mnie niesamowite wrażenie i nadal nie potrafię przestać o niej myśleć. Warto przeczytać debiutancką powieść S.J. Watsona, dać się jej pochłonąć na kilka godzin, a następnie zastanowić, co by było, gdyby nasza pamięć nieoczekiwanie postanowiła uciec w siną dal.

wtorek, 11 grudnia 2012

Bartleby i spółka - Enrique Vila-Matas

Wszyscy znamy bartlebych: to istoty przepełnione głęboką negacją świata. Ich nazwa pochodzi od nazwiska skryby Bartleby'ego z opowiadania Hermana Melville'a, kopisty, który chyba nigdy nic nie czyta (...) zawsze odpowiada tymi samymi słowami:
- Wolałbym nie.

Enrique Vila-Matas, pisarz hiszpańskiego pochodzenia, stworzył książkę metaliteracką, będącą połączeniem formy esejów na temat powstałej i niestworzonej literatury i pamiętnika balansującego między rzeczywistością a fikcją. Wcielił się w rolę niepiszącego od dwudziestu pięciu lat mężczyzny, który postanawia stworzyć przypisy do niewidzialnego tekstu. Chce sporządzić swoistą antologię pisarzy, którzy przestali nimi być - nagle porzucili świetnie zapowiadającą się karierę pisarską lub nawet jej nie rozpoczęli...Nasz pamiętnikarz pisze o tym, dlaczego nie mogli zacząć tworzyć świata literatury pięknej lub nagle wycofali się w cień, uparcie milcząc i nie wyjawiając prawdziwego powodu ucieczki. Niektórzy stworzyli postacie literackie będące odpowiednikami bartleby'ego - czy przelali wobec tego w nich swoje obawy?

Ciekawe, czy potrafię tak pisać. Jestem przekonany, że już samo węszenie w labiryncie Nie może otworzyć drogi wiodące do literatury jutra. Ciekawe, czy umiem je nakreślić.

 Vila-Matas w swojej eseistycznej książce zaprasza na wycieczkę po owym labiryncie Nie i obiecuje zajrzeć w zakamarki należące do poszczególnych pisarzy Nie. Przez jego rozmyślania przewijają się  bardzo znane postacie, takie jak Kafka, Salinger lub Baudelaire oraz wizerunki mniej znanych badaczy historyczno-literackich. Pisarz skupia się na paskudnym zespole objawów, które przyczyniają się do uczucia niemocy twórczej, frustrującej i niepożądanej lub przyjętej ze spokojem, będącej wyborem, stara się dotrzeć do jak największej ilości Bartlebych, czy to rzeczywistych, czy fikcyjnych.Niektóre powody są prozaiczne i nie chce się w nie wierzyć:
-No bo umarł mi wuj Celerino, a to od niego znałem wszystkie historie.
A niektóre skrzętnie skrywane i niewyjaśnione lub mające ciekawe ideologiczne podłoże.

Bartleby i spółka to książka wyjątkowa, intrygująca i zasługująca na uwagę ciekawostka czytelnicza. Odprężyłam się przy niej dzięki swobodnemu stylowi autora, który z łatwością łączy fikcyjną postać i jej emocje, spontaniczne wtrącenia życiowe z notowanymi postępami w śledzeniu rzeczywistych bartlebych. Eseistyczny styl nie nuży, nie męczy i nie wymaga wysiłku przy czytaniu, a i elementy czysto pamiętnikarskie są naturalnie okalają całość. Pisarz przechodzi od jednej postaci do kolejnej, tworząc sieć związków między nimi, a ja z niecierpliwością czekam, kogo tym razem wyciągnie z cienia na światło dzienne. Bez wątpienia sięgnę po jego inne książki, również utrzymane w eseistycznym duchu.

Wiele lat później Beckett powie, że nawet słowa nas porzucają, a tym samym wszystko zostaje powiedziane.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Dziwny lokator" reż. Guillem Morales

filmweb.pl
Uwielbiam hiszpańskie kino, mogłabym wymieniać ukochane filmy z tego kraju, zaczynając od obrazów filmowych o tematyce kobiecej Pedra Almodovara, poprzez dramaty, a skończywszy na thrillerach psychologicznych i horrorach. W weekend uraczyłam się Dziwnym lokatorem i na całe szczęście nie mieszkam w dużej posiadłości - taki strachliwy człowieczek jak ja miałby zagwarantowane poczucie niebezpieczeństwa.

Do drzwi późną porą puka nieznajomy, który prosi w pilnej potrzebie o udostępnienie telefonu. Wpuszczasz go, zostawiasz na chwilę samego...a on znika. Nie wiesz, czy wyszedł. Nie wiesz, czy może ukrył się w twoim ogromnym domu i cię zaatakuje. Mieszkasz sam. Męczą cię dziwne odgłosy, jednak nawet z pomocą pary policjantów nie możesz go znaleźć, ba, zostajesz uznany za nadwrażliwego człowieka. Nagle dostrzegasz, ile twój dom mieści zakamarków. Starasz się nie popaść w obłęd, jednak nie wiesz, czy to rzeczywistość, czy twoja wyobraźnia płata ci figle. Powoli zaczynasz czuć się jak intruz u siebie i wciągasz inne osoby w rozgrywkę, a sytuacja ni stąd ni zowąd odwraca się o 180 stopni. W takiej sytuacji znalazł się Felix - architekt mieszkający w ogromnym domu, samotny i rozstrojony nerwowo po rozstaniu z drugą połówką.

Dziwny lokator to pierwszy długometrażowy film hiszpańskiego reżysera Guillema Moralesa, w moim odczuciu o wiele lepszy i klimatyczny niż późniejszy pt. Oczy Julii. Dziwny lokator to znakomite kino psychologiczne z dreszczykiem emocji, utrzymane w aurze tajemniczości do prawie końcowych scen. Wszystkie sceny są ze sobą perfekcyjnie splecione i nie znajdziemy w tym filmie niedociągnięć czy też drobnych nielogiczności w fabule, mimo faktu, że irracjonalne, spowodowane słabą psychiką zachowanie bohatera może wydawać się momentami mało logiczne. Napięcia dodaje fakt, że widzowi nie zostaje przedstawiona twarz obcego mężczyzny, jest on jedną wielką niewiadomą i to pobudza ciekawość - nie dawałam wiary jego istnieniu i stawiałam w wątpliwość zdrowie psychiczne Felixa. Zastanawiałam się, czy intruz mógłby być jego chorym wyobrażeniem bądź drugą osobowością. Owe refleksje nie nastąpiły od razu - początek filmu nie zachęca, wydaje się nudny i nieprzemyślany, widz zdaje się mieć przeczucie, dokąd wszystko zmierza i nic do nie zaskoczy, lecz nic bardziej mylnego. Z minuty na minutę wczuwałam się coraz bardziej w postać Felixa, aż w pewnym momencie sytuacja odwróciła się o 180 stopni, jak już wspominałam i wywróciła do góry nogami moje wyobrażenia. Wątpiłam w uczciwość jego byłej żony i byłam skłonna uwierzyć, że niechciany współlokator z przypadku wciąż gdzieś się ukrywa...Świetna manipulacja widzem to już połowa sukcesu;)

Samotność Felixa jest spotęgowana przez pustkę wielkiego domu, chłodny minimalizm, kłótliwy charakter, nerwowe sprzeczki z kobietą i obsesję na punkcie wolnej przestrzeni. Felix wpadł w sidła niebezpieczeństwa i zjadającego strachu z własnej winy, jednak sam nie może się z pętli niepokoju wydostać, a do kogo może zwrócić się o pomoc? Dom, który miał być jego ostoją spokoju i natchnienia do pracy, wolną i swobodną przestrzenią, w której mógł się przemieszczać niezauważany przez żonę, gdy tego chciał, zaprojektowany zgodnie z marzeniami, stał się samotnią i miejscem potencjalnego zagrożenia, gdzie nie chciał przebywać i funkcjonował jako udręka. W postać Felixa wcielił się Antoni Gracia - mistrzowsko operował mimiką i grą aktorską, na jego twarzy były z przejęciem odmalowane wszystkie uczucia, smutku i grozy, radości i skupienia. Jestem zdziwiona, że posiada tak niewielką filmografię, zdobył moje uznanie w Dziwnym lokatorze i chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć na dużym ekranie. Film jest scentrowany na przeżycia głównego bohatera, co mi się bardzo podobało - nie ma w nim niepotrzebnych pobocznych wątków i nie dłuży się absolutnie podczas oglądania. Fabuła wydaje się celowo przemilczana w pewnych fragmentach, lecz pod koniec filmu wszystkie elementy układanki idealnie do siebie pasują.

Film polecam oglądać wieczorem, w ciszy, w ciemności, aby spotęgować wrażenia i ukryć się w zakamarku posiadłości, przeznaczonym dla widza. Przeznaczony dla osób nie wymagających wartkiej fabuły, lecz lubiących jej momentalne wywrócenie na drugą, nieodkrytą stronę i powolne, pobudzające intelektualnie odkrywanie odpowiedzi na najważniejsze pytanie - kim jest dziwny lokator?

wtorek, 27 listopada 2012

Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?

Juan Ramón Jiménez
źr. artgerust.com
Zawodność ludzkiej pamięci zmusza nas do podejmowania prób zatrzymania minionych chwil na różne sposoby. Powstają pamiętniki, kręcone z ręki filmy, kolaże kolorowych fotografii. Noblista Juan Ramón Jiménez wspomnienia uchwycił w swych poetyckich miniaturach "Srebrzynek i ja: Elegia andaluzyjska".

"Srebrzynek jest nieduży, kosmaty i miękki; tak pulchniutki na zewnątrz, że zdaje się cały z waty, jak gdyby nie miał kości. Tylko błyszczące dżety jego oczu mają twardość chrabąszczy z czarnego kryształu."[1] - tak Juan opisuje swojego przyjaciela, osiołka o sierści przywołującej na myśl księżycowe srebro. Razem podróżują po andaluzyjskim miasteczku Moguer, niegdyś konkwistadorskiej siedzibie. I to właśnie zapis tych wypraw jest tematem książki. Jiménez zachwyca się ulotnością chwil. W swych poetyckich monologach, skierowanych do sympatycznego osiołka, opisuje otaczający go świat. Z ich zapisów powstała swego rodzaju kronika życia mieszkańców Moguer.

Język, choć dziś już nieco przestarzały, jest piękny, plastyczny, nasycony nostalgią. W tej niewielkiej książeczce przeplatają się smutek i radość. Jiménez jest bystrym obserwatorem. Dzieli się nie tylko tym co piękne, wywołujące na twarzy rozmarzenie i uśmiech, ale także zwraca uwagę na dramaty dorosłych, dzieci oraz zwierząt. Autor nie krzyczy, nie dramatyzuje. Przewracając kolejne strony, miałam wrażenie, że szeptem opowiada swe historie, szeptem nasyconym czułością, miłością, dobrocią. Ze współczuciem opowiada o nieszczęściach, z rozmarzeniem o pięknie. Jego słowa mają w sobie magię.

"Ja postępuję z osiołkiem, jak gdyby to było dziecko. Jeżeli droga staje się wyboista i męczy go trochę, schodzę, żeby mu ulżyć. Całuję go, oszukuję, droczę się z nim... On rozumie dobrze, że go kocham, i nie ma do mnie urazy. Jest tak podobny do mnie, tak odmienny od innych... aż uwierzyłem w końcu, że śni moje własne sny."[2] Ten fragment zatytułowany "Przyjaźń" chwycił mnie za serce.

Napisać tak, by czytelnik miał przed oczami żółte łąki irysów, pola pokryte dywanem suchych liści, ulice miasteczka, sosnowy las, napisać tak, by czytający poczuł zapach róż i ciepło grudniowego ogniska, napisać tak, by słowa zmieniły się w obrazy, zapachy, dźwięki, oto prawdziwa sztuka. Ileż ciepła i wrażliwości trzeba mieć w sobie, żeby w tak pięknych, nasyconych uczuciami słowach nakreślić widziany świat... A gdy już dotrze się do ostatniej strony, aż łza się w oku kręci, że to już koniec, że nic nie trwa wiecznie.

Ale... "Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?"[3]


"Srebrzynek i ja" zawiera sto szesnaście poematów. Nie jest to zbiór kompletny. W Posłowiu Janusz Strasburger wyjaśnia, że niektóre poetyckie miniatury okazały się zbyt trudne do przełożenia na język zrozumiały dla polskiego czytelnika, gdyż zawierały zwroty, których bez szkody dla poetyckości języka, przetłumaczyć się nie udało. Inne tłumacz uznał za mało atrakcyjne pod względem artystycznym lub nadmiernie nasycone brutalnym naturalizmem. Zbiór impresji powstał po powrocie Noblisty ze szpitala psychiatrycznego, dokąd pisarz i poeta trafił po załamaniu nerwowym wywołanym śmiercią ojca. Przyjazd w znane Jiménezowi z dzieciństwa rejony, miał mu pomóc odzyskać utracony spokój.

---
[1]Juan Ramón Jiménez, "Srebrzynek i ja", przeł. Janusz Strasburger, wyd. Instytut Wydawniczy Pax, 1979, s. 7.
[2]Tamże, s. 47
[3]Tamże, s. 145.

poniedziałek, 26 listopada 2012

"Okruchy dnia" Kazuo Ishiguro

Okruchy dnia to pierwsza książka Kazuo Ishiguro, po jaką sięgnęłam. Zachętą był fakt, że została wyróżniona w 1989 roku brytyjską Nagrodą Bookera. W pamięci miałam jeszcze wykreowaną przez Anthony'ego Hopkinsa postać kamerdynera w adaptacji filmowej, więc moja wyobraźnia była już  dokładnie ukierunkowana.

Postacią, wokół której spokojnie rozwija się fabuła książki w latach 50. w Anglii, jest Stevens. Stevens - wieloletni i ambitny kamerdyner Darlington Hall, perfekcjonista w swoim zawodzie, który nie wyobraża sobie życia bez... poświęceniu się pracy. Jednak zostaje obdarowany przymusowym urlopem przez nowego właściciela posiadłości. Postanawia wyruszyć w podróż do pani Kenton, która przed laty zajmowała się razem z nim Darlington Hall i namówić ją do powrotu - wierzy, że oboje przywróciliby dawne lata świetności i dyscyplinę wśród pracowników. Będzie to jednak wyjątkowa mentalna podróż Stevensa przez wspomnienia wyniesione właśnie z tego domu. Stevens, chcąc nie chcąc, dokona jakby rozliczenia ze swoim dotychczasowym życiem. Czy będzie czuł się spełniony i dumny ze swojego postępowania, czy raczej rozczarowanie weźmie górę nad uczuciem dumy?

Jest to jedna z najbardziej refleksyjnych i najznakomitszych pod tym względem książek, jakie miałam okazję przeczytać. Przede wszystkim nie potrafię określić jednostronnie mojego stosunku do głównej postaci, co biorę za plus powieści. Stevens wzbudzał we mnie mieszane uczucia i nie mogę się zdecydować,  czy zasłużył na moją sympatię i szacunek, czy raczej surowy i krytyczny komentarz. Przyznaję, że nie potrafiłam go w zupełności zrozumieć i potrafił wzbudzić moją irytację swoją pewnością siebie, nawet gdy nie do końca miał rację, emanowaniem chłodem, powściągliwością w okazywaniu uczuć. Jego wizerunek, który sam sobie stworzył, określiłabym jako oazę spokoju i dystansu do świata, lecz nie do końca prawdziwą. Gdzieś tam na dnie istniały ukrywane przed wszystkimi uczucia, z całą mocą odrzucane, aby nie zdołały zmienić stoickiej maski Stevensa, którą tak uparcie nosił i nie potrafił, a może nawet nie chciał jej porzucić.

Podobało mi się skontrastowanie Stevensa z postacią o charakterze odmiennym o 180 stopni - panią Kenton. Jednocześnie potrafiła okazać ciepło, szacunek i sympatię, co nie stało na drodze sprostaniu jej obowiązkom. To ona nawet zdołała namówić niezmiernie poważnego kamerdynera do spędzania wspólnych wieczorów, lecz nie odniosła całkowitego sukcesu - Stevens poczuł pod sobą grząski grunt, coś było nie tak, te rozmowy nie szły po jego myśli, wycofał się ponownie do swojego małego świata.

Cechą człowieka, o której wielokrotnie wypowiadał się Stevens z niezwykłym szacunkiem, jest godność. Godność rozumiana jako panowanie nad emocjami i perfekcyjne podejście do obowiązków. Stevens na uwadze miał przede wszystkim dobry wizerunek posiadłości oraz swojego pana, mimo, że nie posiadał on nieposzlakowanej opinii w oczach innych. W przypadku Stevensa to nie dom był dla człowieka, lecz człowiek dla domu. Rutyna całkowicie zawładnęła jego życiem, został ograniczony przez zasady, które sam sobie stworzył i presję, jaką sam na sobie wywierał. Owszem, był osobą obarczoną największą odpowiedzialnością w posiadłości, lecz nie oznaczało to, że nie zasługiwał na chwilę wytchnienia. Śmiem twierdzić, że nieświadomie stał się więźniem swojej pracy, pragnęłam, aby w końcu zdobył się na krztynę indywidualizmu i spontanicznego okazywania ciepła, ale wiedziałam, że to niemożliwe i wzdychałam smutno za każdym razem, gdy Stevens reagował tak a nie inaczej nawet na miłe sygnały wysyłane przez panią Kenton. Momentami byłam zdruzgotana jego postępowaniem, ale po chwili starałam się to sobie wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób.

Chłodny i sceptyczny wizerunek Stevensa jest pogłębiony przez styl jego wypowiedzi, prowadzonej spokojnie narracji. Czytając książkę, miałam ochotę, a nawet czułam powinność, aby usiąść w fotelu ze skromną filiżanką herbaty w ręce i powoli degustować się kulturalną lekturą w skupieniu oraz intelektualnym uniesieniu. Owy styl jest dystyngowany, język jest kulturalny, piękny, wyważony, nie wyobrażam sobie, aby inne słowa mogły się wydobywać z ust Stevensa o takich manierach. Co prawda trąci lekko patetycznością, ale harmonizuje się z charakterem narratora, komponuje się  z opisywanymi zdarzeniami, podkreśla, jaką wagę przywiązuje Stevens do dworu, w którym pełni służbę.

Nie mogę jednak polecić Okruchów dnia każdemu czytelnikowi - nie powinien po nią sięgać ktoś, kto oczekuje dramatycznych zwrotów akcji, niespodziewanego wypłynięcia wątków pobocznych czy nagłego zaskoczenia czytelnika, ponieważ zwyczajni się znudzi i odłoży książkę na bok z uczuciem niedosytu. Jak już wspominałam - to świetna powieść refleksyjna, wiodąca czytelnika powoli przez raczej monotonną ścieżkę życia podstarzałego kamerdynera, zmuszająca do zastanowienia się nad przemijającym czasem i tym, jak go wykorzystujemy. To opowieść o tym, czy człowiek poddany jedynej wg niego słusznej idei może być tak naprawdę szczęśliwy, gdy świadomie dokona rozrachunku z minionymi latami. Jakie wartości mają największy wpływ na życie i właściwie jaka powinna być ich hierarchia? Czy w ogóle istnieje odpowiedź na to pytanie? Ishiguro sprawił, że czytelnik może skończyć lekturę w gorzkim nastroju, przygnębieniu i będzie sam chciał zastanowić się nad swoimi okruchami przeszłości.

sobota, 24 listopada 2012

W świecie Elojów i Morloków

Herbert George Wells
"Wehikuł czasu"
Wyd. Amber
111 stron
Zwykle wyzwania czytelnicze nie są mi straszne. Tym razem było inaczej, bo do przeczytania miałam wybrać książkę z motywem science-fiction. Rzadko sięgam po fantastykę, a jeżeli już to zwykle jest to horror, ewentualnie jakieś bardzo polecane fantasy. Science-fiction omijam raczej szerokim łukiem, tkwiąc w przeświadczeniu, że zostanę zasypana gradem nudnych zagadnień z dziedziny matematyki, fizyki czy techniki. Skoro jednak postanowiłam wziąć udział w wyzwaniu, to słowa należało dotrzymać. Wybór lektury okazał się trudny, ale nie niemożliwy. Postawiłam na klasykę, czyli "Wehikuł czasu" autorstwa Herberta George'a Wellsa. Muszę jednak przyznać, że i niewielka objętość tej powieści nie była bez znaczenia.

Początek był trudny. Hasła typu "płaszczyzna matematyczna" czy "geometria czterowymiarowa" przypomniały mi czasy liceum, kiedy to podczas lekcji matematyki duchem odlatywałam daleko od świata wzorów i brył, a i ciałem nie zawsze byłam obecna. Z jeszcze większą radością uczestniczyłam w zajęciach fizyki czy chemii, więc sami rozumiecie, że przebywanie w towarzystwie Podróżnika objaśniającego znajomym zawiłości wymiarów przestrzeni nie sprawiało mi przyjemności. Na szczęście bohater od słów szybko przeszedł do czynów i już po chwili nudną przemowę zastąpiła pasjonująca przygoda.

Człowiek to takie stworzenie, które pozbawione skrzydeł zadzierało głowę do góry i marzyło o tym by latać. To taka istota, której Ziemia stała się naturalnym środowiskiem, ale ona wciąż chciała zgłębić tajemnice Kosmosu. To niezwykle ciekawski byt, który nieustannie bada swą przeszłość i w kółko myśli o przyszłości. Podróż w czasie to jedno z takich niespełnionych, ludzkich marzeń. Tak się jednak złożyło, że pewien człowiek dokonał niemożliwego...

Podróżnik w Czasie skonstruował wehikuł zdolny pomieścić człowieka. Lot testowy skończył się tym, że mężczyzna wylądował w roku 802 701, gdy Ziemię zamieszkiwały dwie ludzkie rasy: Elojowie i Morlokowie.

Z wyglądu Elojowie przypominali piękne porcelanowe figurki. "Ich kędzierzawe włosy kończyły się nagle nad uszami i karkiem; najmniejszego śladu zarostu nie było na twarzy, uszy zaś mieli prawdziwie maleńkie. Usta także małe, ciemnoczerwone, z wąskimi raczej wargami; małe podbródki kończyły się ostro. Oczy zaś mieli duże i łagodne".[1] Podróżnik ze zdumieniem stwierdził, że "cały czas spędzali ci ludzie na zabawie, na kąpaniu się w rzece, na półswawolnych romansach, na spożywaniu owoców i - spaniu."[2] Zdumienie wzbudzał fakt, że wśród ludu nie było starców, kalek czy ludzi chorych. Ponadto w oczy rzucał się brak fabryk czy warsztatów. Wyglądało na to, że człowiek tych czasów mógł się cieszyć niczym nieskrępowaną wolnością. Pozbawiony przymusu pracy i walki o przetrwanie skupiał się na własnych przyjemnościach.

Herbert George Wells
źr. filmweb.pl
Żyjący w ciemności Morlokowie przedstawiali mniej przyjemny dla oczu widok. "Nie wystawicie sobie, jak odrażająco i nieludzko wyglądali: blade twarze bez podbródków, wielkie, bez powiek, czerwonoszare oczy."[3] Dualizm ludzkości stał się niezwykle wyraźny. Podział na lepszych i gorszych jeszcze nigdy nie był tak ostry. Wynalazca szybko doszedł do wniosku, że to rasa Elojów rządzi planetą, spychając mniej doskonałych Morloków do podziemi. Jak bliski prawdy był Podróżnik w Czasie tkwiąc w swym przeświadczeniu o wyższości Elojów nad Morlokmi, miało okazać się niebawem.

Nad tą powieścią Wells pracował niemal siedem lat, ostateczną wersję publikując w 1895 roku. Autor podzielił się w niej swymi obawami co do przyszłości ludzkości, widząc w dążeniu do coraz większego postępu raczej zagrożenie niż powód do tryumfu. 

Historia Wellsa doczekała się wielu adaptacji teatralnych, filmowych a nawet radiowych. Motyw wehikułu czasu przewijał się też przez literaturę, a sama książka doczekała się kontynuacji autorstwa Stephena Baxtera. "Statki czasu" zostały opublikowane w setną rocznicę wydania pierwszej części. Wells jest uznawany za jednego z pionierów gatunku science-fiction. Niektóre z jego powieści doskonale znane są z wersji filmowych jak choćby "Wyspa doktora Moreau" czy "Wojna światów". Dla mnie powieść o podróży w czasie stanowi dowód na to, że w każdym gatunku literackim jesteśmy w stanie znaleźć coś dla siebie.

"Wehikuł czasu" każde zastanowić się nad tym, w którą stronę mogłaby potoczyć się ewolucja człowieka żyjącego w świecie wygodnym i bezpiecznym, nie wymagającym wysiłku i myślenia. W świecie, który ma być dla człowieka idealnym, lecz może okazać się pułapką.

---
[1] Herbert George Wells, "Wehikuł czasu", przeł. Feliks Wermiński, Wyd. ALFA, 1985, s. 27.
[2] Tamże, s. 44.
[3] Tamże, s. 57.

sobota, 17 listopada 2012

"Dziedzictwo" Katherine Webb




W listopadzie, gdy przyroda serwuje nam mgłę, wiatr i ulewy, gdy ciemność zapada tak wcześnie, że mam wrażenie, iż dzień na dobre się nie rozpoczął, a już się skończył, dopada mnie chandra. Tak jest co roku, więc profilaktycznie się do niej przygotowuję składując na jeden stos książki, które można pochłonąć w jeden czy dwa wieczory. Lektury, które pasują do kocyka, kubka aromatycznej herbaty, kota u boku i niwelują skutki uboczne tego, co dzieje się za oknem.  W tym roku na samym wierzchu znalazło się „Dziedzictwo” Katherine Webb.

Książka napisana jest w dwóch płaszczyznach czasowych. Początek XXI wieku. Dwie siostry – Erica i Beth – przyjeżdżają po śmierci babci do Storton Manor, siedziby rodowej Calcottów. Obydwie zaprzestały odwiedzin w tym miejscu dwa lata po tragicznym zaginięciu ich kuzyna Henry’ego. Beth od tamtego czasu zamyka się w sobie, pogrążając się w coraz bardziej w depresji, zostawiając czasami otwartą niewielką furtkę dla syna, siostry i rodziców. Erica jest przeświadczona, że istnieje związek pomiędzy pogarszającą się kondycją psychiczną siostry, a tym rodzinnym dramatem. Co się zdarzyło w świecie dwunastoletniej wówczas Beth?
Początek XX wieku. Prababka młodych kobiet – Caroline, to dama z wyższych nowojorskich sfer. Zakochuje się bez pamięci w farmerze, poślubia go  i wyjeżdża  na rancho w Oklahomie. Zupełnie nieprzygotowana na to, co ją czeka na bezkresnej, gorącej prerii, musi się zaadoptować do życia na Dzikim Zachodzie. Czy jej się to uda?


Ciąg dalszy na moim blogu. Zapraszam.

poniedziałek, 12 listopada 2012

"Dziwny przypadek psa nocną porą" Mark Haddon


Tytuł: Dziwny przypadek psa nocną porą
Autor: Mark Haddon
Liczba stron: 224

Na okładce przeczytanego przeze mnie wydania napisane jest : To bardzo specyficzna powieść kryminalna. Otóż wcale nie jest to powieść kryminalna (moim zdaniem), a wątek morderstwa (dokonanego na psie) zdecydowanie znajduje się na dalszym planie. Powieść za to w niesamowicie wiarygodny sposób przedstawia sposób myślenia osoby cierpiącej na zespół Aspergera - zaburzenie rozwoju mieszczące się w spektrum autyzmu (jak mówi jedna z definicji)[1]. Pierwsze studium tego zaburzenia opisane zostało w roku 1944 przez Hansa (nazwiska nie podam, bo już je znacie ;D), austriackiego pediatrę i psychiatrę. Co ciekawe, zespół ten występuję prawie wyłącznie u mężczyzn. 

Książka napisana jest w narracji pierwszoosobowej. Głównym bohaterem jestChristopher Boone, piętnastoletni chłopiec zmagający się z zespołem Aspergera. Czytając jego historię poznamy wszystkie charakterystyczne cechy osoby z Aspergerem - upośledzenie komunikacji słownej i pozasłownej, awersję wobec zmian, trudność w interakcjach społecznych, brak empatii wobec innych, egocentryczność czy specyficzne zainteresowania przyjmujące formę obsesji[2]. Dowiemy się także jak wielkim wyzwaniem dla rodziców jest opieka nad dzieckiem z tym zaburzeniem. Choć książka porusza trudny temat nie jest pozbawiona akcentów humorystycznych (wynikających głównie z niezwykłej "dosłowności" z jaką Christopher traktuje świat). Wydaje mi się, że o swoim zaburzeniu najlepiej opowie sam bohater:

Ponieważ będąc pierwszy raz gdzieś, gdzie dotąd nie byłem, widzę wszystko, jestem w sytuacji komputera, któremu wskutek wykonywania zbyt wielu czynności naraz blokuje się procesor i nie starcza miejsca na myślenie o innych rzeczach. (..) Czasem, kiedy jestem w nowym miejscu, gdzie jest dużo ludzi, zawieszam się jak komputer. Po to, żebym zapamiętał, co robię, i dokąd zmierzam, muszę zamknąć oczy, zatkać uszy i jęczeć, co jest odpowiednikiem naciśnięcia klawiszy Ctrl + Alt + Del (...) Dlatego dobrze gram w szachy i jestem dobry z matematyki i logiki, gdyż ludzie są na ogół prawie ślepi, nie widzą większości rzeczy, nie wykorzystują potencjału swoich głów, wypełnionych niepowiązanymi z sobą i głupimi myślami w rodzaju: "Boję się, czy nie zostawiłam zapalonego piecyka w kuchence".
Czyż nie jest to bardzo prawdziwe? Chyba rzadko myślami jesteśmy w miejscu, w którym jesteśmy fizycznie w danej chwili, nasze umysły zazwyczaj błądzą gdzie indziej, ale kto wie, może wychodzi nam to na dobre.

Książkę polecam, ale tylko tym, którzy są zaciekawieni jej tematem. A na zakończenie przytoczę słowa Hansa Aspergera, który często swoich pacjentów nazywał małymi profesoramiNiezachwiana determinacja i intelektualna przenikliwość, skrupulatność i skupienie się na jednym celu mogą prowadzić do wyjątkowych osiągnięć[3]  


[1] [2]www.zespolaspergera.com
[3] www.zespolaspergera.com
Korzystałam również z Wikipedii

niedziela, 11 listopada 2012

Sakrament chwili obecnej

Rosamund Lupton
"Siostra"
Wyd. Weltbild
320 stron
"Najdroższa Tess,
zrobiłabym wszystko, żeby być z Tobą teraz, w tej chwili, móc trzymać Cię za rękę, spojrzeć na Twoją twarz, słuchać Twojego głosu. Jak list może zastąpić doznania dotykowe, wzrokowe i węchowe - zapewniane nam przez receptory czuciowe, nerwy wzrokowe i wibrujące bębenki w uszach?"[1] - tak brzmią pierwsze słowa Beatrice, która w powieści angielskiej pisarki Rosamund Lupton "Siostra", opowiada swoją dramatyczną historię.

Już ten wzruszający początek sugeruje, że wydarzyło się coś złego. Rozstanie, kłopoty, tęsknota, bezradność - tak wiele mieści się w dwóch krótkich zdaniach. Jeszcze nie wiemy o co chodzi, jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z powagi sytuacji, jednak niepokój rośnie. Beatrice zaczyna swoją opowieść niejako od środka. Czytamy między wierszami i powoli dociera do nas prawda. Tess, ukochana siostra naszej bohaterki, nie żyje. Znaleziono ją martwą w Hyde Parku, w starej, nieczynnej, męskiej toalecie. Z pociętymi nadgarstkami. 

Wszystko wskazuje na samobójstwo, a jednak coś nie daje Beatrice spokoju. Tak bardzo z siostrą były sobie bliskie, tak dobrze się znały, dzieliły się ze sobą wszystkimi smutkami i radościami. Każdym drobiazgiem. Tess była osobą radosną, kochała życie. To nie mogło być samobójstwo, dochodzi do wniosku kobieta i zaczyna węszyć wokół sprawy. Nikt jej oczywiście nie wierzy, nikt nie słucha argumentów. Jak nietrudno zgadnąć Beatrice się nie poddaje. Stopniowo zbliża się do odkrycia szokującej prawdy, nie zauważając przy tym, że sama naraża się na niebezpieczeństwo.

Choć "Siostra" leży na półce z thrillerami, zaklasyfikowałabym ją nieco inaczej. Nie ma tu typowej dla thrillera akcji czy mrocznej grozy, wątek kryminalny jest raczej tłem. Na pierwszym planie rozgrywa się dramat kobiety, która straciła kogoś bliskiego, kobiety przepełnionej bólem i poczuciem winy. 

Rosamund Lupton
źr. rosamundlupton.com
Powieść Rosamund Lupton ma formę listu, w którym Beatrice dzieli się ze swą nieżyjącą siostrą, wszystkimi swoimi przemyśleniami, uczuciami. Opowiada w nim całą historię, od momentu gdy dowiedziała się o zaginięciu Tess. Narracja jest więc pierwszoosobowa. Beatrice opowiada, my słuchamy. I im bliżej końca tej opowieści, tym bardziej chciałoby się zrozpaczoną kobietę wziąć za rękę, objąć, przytulić. Tak bezpośrednio przekazywane emocje sprawiają, że czujemy się mocniej związani z bohaterką. Czytając jej intymne zapiski, stopniowo zżywamy się z bohaterką, coraz uważniej śledząc jej losy. Bee, jak nazywała swoją siostrę Tess, dążąc do rozwiązania zagadki śmierci siostry, przy okazji ma szansę na przeanalizowanie własnego życia. "Twoja śmierć nauczyła mnie, że teraźniejszość jest zbyt cenna, by ją marnować. Wreszcie zrozumiałam, na czym polegał sakrament chwili obecnej. To wszystko, co mamy."[2]

"Siostra" jest bardzo dobrą powieścią psychologiczną. Portrety bohaterów są wiarygodne, łączące ich relacje dopracowane. Emocje rosną z każdą stroną i tak naprawdę do ostatnich stron nie można mieć pewności, jak ta historia się skończy. Finał jest zaskakujący. Sam motyw samobójstwa, w które wierzą wszyscy z wyjątkiem tej jednej, upartej osoby, która za wszelką cenę będzie chciała dociec prawdy, przy okazji narażając się na niebezpieczeństwo jest już oklepany i przedstawiany w wielu różnych wariantach. Jednak jak już wspomniałam, wątek kryminalny nie jest w tym przypadku najważniejszy. Staje się raczej pretekstem do analizy głębokich, międzyludzkich relacji, do wyciągnięcia na wierzch wszystkich emocji towarzyszących utracie bliskiej osoby. I tego bolesnego poczucia niewykorzystanych szans.

Sięgając po powieść Lupton warto zwrócić uwagę na przepiękne okładki polskich wydań powieści. Zwłaszcza wydanie Świata Książki ogromnie mi się podoba. Piękna, czarno-biała fotografia z czerwonym akcentem przykuwa wzrok. Okładkę w tym samym klimacie ma też kolejna powieść Lupton "Potem".

Jeśli tak wygląda debiut Rosamund Lupton, to ogromnie jestem ciekawa, co zaprezentuje pisarka w kolejnych książkach.





[1]Rosamund Lupton, "Siostra", przeł. Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, Wyd. Weltbild Media, 2011.
[2]Tamże, s. 295.




wtorek, 30 października 2012

"Gra Anioła" - Carlos Ruiz Zafón

Gra Anioła
Podstawowe informacje:
Autor: Carlos Ruiz Zafón
Tytuł oryginału: El Juego del Angel
Wydawnictwo: MUZA
Data wydania: listopad 2008
Liczba stron: 608

Moja opinia:
Z oryginalnym stylem pisania autora było mi już dane się zapoznać podczas czytania Cienia Wiatru, innej świetnej powieści tegoż autora, która oczarowała mnie już od pierwszych stron. Czy i ta historia warta jest przeczytania?

„Natchnienie przychodzi, kiedy człowiek przyklei łokcie do biurka, tyłek do krzesła i zacznie się pocić. Wybierz jakiś temat, jakąś ideę i zacznij wyżymać mózg, aż Cię rozboli. Na tym polega natchnienie.” 

W mrocznej, niebezpiecznej i niespokojnej Barcelonie lat dwudziestych, młody pisarz, żyjący obsesyjną i niemożliwą miłością, otrzymuje od tajemniczego wydawcy ofertę napisania książki, jakiej jeszcze nie było, w zamian za fortunę i, być może coś więcej... Z niezwykłą precyzją powieściopisarską i w charakterystycznym dlań, oszałamiającym stylu, autor "Cienia wiatru" ponownie przenosi nas do Barcelony Cmentarzyska Zapomnianych Książek, by obdarować nas niezwykłą intrygą, romansem i tragedią poprzez labirynt tajemnic, gdzie czar książek, namiętności i przyjaźni splatają się w mistrzowskiej opowieści.

„Milczenie jest potrzebne tylko wtedy, kiedy nie ma się nic ważnego do powiedzenia. Milczenie sprawia, że nawet głupcy przez chwilę stają się mędrcami.” 

To moje drugie spotkanie z Cmentarzyskiem Zaginionych Książek i już na wstępie muszę zaznaczyć, że wcale nie mniej udane niż poprzednie. Tym razem głównym bohaterem powieści jest David Martin, młody autor pracujący w podrzędnej gazecie La Voz de la Industria. Nie posiada zbyt wielu przyjaciół, oprócz swego gazetowego współpracownika don Pedra Vidala oraz właściciela małej księgarni Sempere i synowie. Jest szaleńczo zakochany w córce pracownika swego bogatego przyjaciela. Gdy w czasopiśmie zaczyna ukazywać się nowela jego autorstwa, młodzieniec nagle awansuje, czym zyskuje sobie wrogość i nieprzychylne spojrzenia reszty współpracowników. Wkrótce traci dotychczasową pracę i zaczyna pisać swą pierwszą książkę, okrzykniętą jednym z najgorszych debiutów. Zdruzgotany podpisuje pięcioletnią umowę z małym wydawnictwem, na mocy której ma on zacząć pisać cykl powieści wzorowanych na swych dawnych dziełach, lecz nie pod własnym nazwiskiem. Ku jego zdziwieniu wkrótce zgłasza się do niego tajemniczy, mroczny jegomość - Andreas Corelli - który proponuje mu ofertę nie do odrzucenia - ma rok na napisanie powieści religijnej, a w zamian otrzyma on sto tysięcy franków. Po stwierdzeniu u młodzieńca nowotworu nie widzi on przed sobą przyszłości, więc zgadza się. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że od chwili podpisania porozumienia sprawy zaczną się coraz bardziej komplikować, prowadząc do nieuniknionej katastrofy....

„Nie mogę jeszcze umrzeć, doktorze. Jeszcze nie teraz. Mam coś do zrobienia. Później będę miał całe życie na to, żeby umierać.”

Tym razem autor serwuje nam jeszcze bardziej skomplikowaną sieć intryg, historię, w której kłamstwo, cierpienie i tajemnice są na porządku dziennym. Fabuła jak zwykle zachwyca swą przemyślaną strukturą i nieprzewidywalnością. Czasem głowiłam się nad tym, skąd autor bierze tak oryginalne i niezwykłe pomysły na nowy wątek. Nie można też nie zauważyć, że akcja powieści ani trochę mnie nie nużyła, cały czas działo się coś ciekawego, co nie pozwoliło mi się nudzić podczas czytania nawet przez chwilę. Bohaterowie zachwycają swą szczegółowością. Nie dopatrzyłam się dwóch identycznych, nudnych i nijakich postaci, gdyż takowych po prostu nie ma - szeroka gamma charakterów sprawia, że każdy z pewnością znajdzie swojego ulubieńca. Ja z przyjemnością przyglądałam się losom Isabelli, zadziornej i buntowniczej dziewczyny, która za wszelką cenę postanawia zostać asystentką Davida, chcąc w przyszłości móc pisać tak wspaniałe książki jak jej idol. Jej z początku trudna do zrozumienia postawa zaintrygowała mnie i sprawiła, że od razu stała się moją ulubienicą.

„Poezję pisze się łzami, powieść krwią, a historię rozczarowaniem.”

Mam wrażenie, że gdyby autor postanowił napisać książkę o jedzeniu obiadu w tym samym stylu, jakim napisał Grę Anioła, to historia ta stałaby się prawdziwym arcydziełem. Książki Zafóna zawierają w sobie coś magicznego i intrygującego, opisy i dialogi są przemyślane, niemniej jednak zwroty wydarzeń zaskakują na każdym kroku. Pisarz sprawia, że nie mogłam biernie śledzić losów bohaterów - zawiłość całej historii i mnogość intryg sprawiała, że cały czas snułam domysły i przypuszczenia, które ku mojemu zdziwieniu prawie nigdy się nie spełniały, co dowodzi tylko wyniosłości prozy autora. Powieść została napisana lekkim językiem, jednak w taki sposób, że nie da się nie myśleć o tym, o czym się czyta.

„A wie pan co jest najlepszego w złamanym sercu? (...) Tak naprawdę można je złamać tylko raz. Reszta to ledwie zadrapania.”

Już wcześniej uważałam Zafóna za wielkiego pisarza, a po przeczytaniu Gry Anioła jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to niezwykły autor, który potrafi zaczarować czytelnika już od pierwszych stron. Od razu wciągnęłam się w całą historię, dreszczyk emocji towarzyszył mi przez całą lekturę. Nagłe, niewyjaśnione morderstwa są tutaj na porządku dziennym, niemniej nie umniejsza to wcale wartości merytorycznej pozycji. Zafón skutecznie połączył w jedno ciemną, mroczną stronę powieści, z jej magiczną, zachwycającą częścią. Grę Anioła mogę polecić każdemu czytelnikowi - nie tylko fanowi Zafóna, bo naprawdę jest warto.

Moja ocena:
10/10

niedziela, 21 października 2012

'Smak hiszpańskich pomarańczy" Kim Lawrence, Kathryn Ross, Chantelle Shaw


Smak hiszpańskich pomarańczy

Podstawowe informacje:
Autorki: Kim Lawrence, Kathryn Ross, Chantelle Shaw
Tytuł oryginału: Taste of space oranges
Seria: Opowieści z pasją
Wydawnictwo: Mira
Data wydania: sierpień 2012
Liczba stron: 400

Moja opinia:
Lapas, chłodna sangria, hiszpańskie pomarańcze. Spróbuj, jak smakują w Barcelonie, Madrycie czy w Andaluzji... I ja postanowiłam zabrać się za ostatnio bardzo popularną książkę - Smak hiszpańskich pomarańczy. Z reguły nie przepadam za opowiadaniami (w tym przypadku w pozycji zawarte są trzy), ale tym razem postanowiłam zaryzykować. Czy przekonałam się jednak do tej formy?

Wiele osób postanowiło zabrać się za tę pozycję, nie do końca widząc czego się spodziewać i ja po nią sięgnęłam. Nie łudziłam się, że ta powieść mnie zachwyci, chciałam tylko odstresować się i oderwać podczas czytania - w tym wypadku nie zawiodłam się. Powiedzmy sobie szczerze: nie jest to literatura najwyższych lotów, lecz nie oznacza to, że jest kiepska i nudna.Wszystkie trzy historie przestawione przez autorki bardzo mnie zaciekawiły. Napisane są lekkim, przystępnym językiem, bez zbędnych ozdobników, lecz nie w sztywny sposób. Muszę jednak trochę ponarzekać: uważam że opisy zawarte na tyle okładki zdradzają jednak zbyt wiele, już po samym ich przeczytaniu nietrudno wywnioskować, jak zakończą się poszczególne opowieści.

„- Ale ile trzeba czasu, żeby się zakochać?”

Wakacje w Andaluzji
Lily spędza wakacje na południu Hiszpanii. Chce zapomnieć o zdradach i kłamstwach męża. W śródziemnomorskich miasteczkach odzyskuje spokój i radość. Czuje, że może zacząć wszystko od nowa. Gdy poznaje Santiaga, postanawia zaryzykować. Przystojny Hiszpan odkrywa przed nią nieznane smaki życia. Może wreszcie los się do niej uśmiechnął? Jednak romans niespodziewanie się kończy, a Lily musi stawić czoło zaskakującym wydarzeniom…


Pierwsze opowiadanie najmniej przypadła mi do gustu - po pewnym czasie <wieczne> smutki Lily, jej postawa i ogólnie cała historia jakoś mnie nie porwały. Dla mnie cały czas była takim załamanym pustakiem, który mim wielu przeżyć nie potrafił się pozbierać i wciąż użalał się nad swoim losem. Co innego Santiago - tę postać nawet trochę polubiłam, kłębiło się w nim wiele różnych emocji, co sprawiło, że stał się interesującym bohaterem. Każdy czytelnik już po kilkunastu stronach jest w stanie domyśleć się - jakże banalnego - zakończenia, co odebrało mi znaczną radość z czytania i odkrywania zamysłu Kim Lawrence. Całość w znacznym stopniu ratują przepiękne opisy hiszpańskiej Andaluzji, magicznej i zachwycającej krainy.

„- Przekonajmy się – odpowiedział po hiszpańsku. – Nic nie przesądzaj, niczego nie zakładaj. Nie spieszmy się.”

Wino, słońce, Barcelona
Carrie pracuje w agencji reklamowej w Barcelonie. Właśnie dostała zadanie przygotowania kampanii promującej słynne wina Santos. To dla niej szansa, by zaistnieć w branży. Przypadkiem w samolocie poznaje przystojnego prawnika. Tak dobrze im się rozmawia, że Carrie nieopatrznie zdradza mu szczegóły projektu. Gdy przyjeżdża do winnicy, by zaprezentować swoje propozycje, okazuje się, że jej klientem jest poznany wcześniej prawnik, Maks Santos. Zaskoczona sądzi, że z powodu swej niedyskrecji już straciła zlecenie. Jednak Maks od razu akceptuje projekt, ale stawia warunki…

Z drugą opowieścią było troszkę lepiej - tu opis nie od razu zdradził całą fabułę, bardzo dobrze się bawiłam obserwując rozwój wypadków i uczucia pomiędzy Carrie a Maksem, choć od razu było wiadomo, jak ta znajomość się skończy. Bardzo polubiłam tę dwójkę bohaterów, sympatycznych, ale również zadziornych kiedy trzeba. Z przyjemnością obserwowałam rozwój akcji i choć kolejne wydarzenia niespiesznie po sobie następowały, to to opowiadanie jest moim zdecydowanie największym faworytem z tej trójki. Urzekły mnie również zachwycające opisy winnicy Santos, tamtejszego klimatu i magii Barcelony... w pewnym momencie zapragnęłam wybrać się tam na wakacje. Autorka miała ciekawy pomysł i umiejętnie go zrealizowała, postarała się, by czytelnik się nie nudził i wciągnął w tę ciepłą i miłą dla oka historię. Spodobał mi się również fakt, że w trakcie czytania mogłam się trochę pośmiać z pokręconego zbiegu wydarzeń.

„Pękłoby mu serce, gdyby musiał się z nią rozstać. Ale nie mógł dłużej więzić swojej szarej gołębicy w zamku.”

Tylko w Madrycie
Tylko dwa miesiące zostały Javierowi Herrera, żeby się ożenić. W przeciwnym razie, według zapisu testamentu dziadka, straci rodzinny bank. Tylko kto zgodzi się na ślub w tak krótkim czasie? Niespodziewanie w jego posiadłości pojawia się Grace Beresford, o której słyszał, że jest kapryśna i rozpieszczona. Prosi go o prolongatę spłaty długu ojca. Javier wpada na pomysł, jak rozwiązać swój problem. Proponuje jej fikcyjny ślub w zamian za anulowanie długów. Już kilka godzin po tym jak umilkły dźwięki weselnego przyjęcia, Javier przekonuje się, że Grace jest zupełnie inna, niż się spodziew.... 

Muszę przyznać że ta opowieść mnie zaskoczyła i tylko podczas jej lektury zdarzały mi się momenty niepewności, co też zaraz się zdarzy. Aż żałuję, że ta historia nie była choć ciut dłuższa. Javier to tajemnicza postać, z pozoru nieczuła, zadufana w sobie i goniąca do celu po trupach, a jednak pod wpływem Grace zmienia się... Naprawdę zaciekawiło mnie to, jak dalej potoczą się losy tego małżeństwa na niby. Opowiadanie pokazuje, że nie należy oceniać ludzi po pozorach, ani po czynach ich bliskich (szczególnie wtedy, gdy nie znamy przyczyn nimi kierujących). Nieprawdopodobna i niespotykana historia, jednocześnie napisana z dużym poczuciem humoru.

"Są pewne słowa, z wypowiedzeniem których warto poczekać , ponieważ mają one wielką siłę… a wypowiadane raz po raz tracą ją..."

Należy napomknąć, że każde z opowiadań jest do bólu przewidywalne (szczególnie w pierwszym przypadku), co potrafi odebrać radość z odkrywania poszczególnych historii, niemniej trzeba tui zaznaczyć, że są to typowe historie na odstresowanie się, zawsze kończące się happy endem, pokazujące, że nawet z najtrudniejszej i z pozoru katastrofalnej sytuacji można wyjść zwycięsko. Opowieści łączą również wspaniałe, magiczne opisy przepięknej Hiszpanii. Czytało się szybko i przyjemnie, czyli w sam raz na brzydki jesienny wieczór.

Moja ocena:
7/10