czwartek, 27 grudnia 2012

"Sherlock"


Sherlock Holmes – postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Cyniczny, chłodny, z ciętą ripostą zawsze na podorędziu. Diablo inteligentny i niezwykle spostrzegawczy. Ekscentryk jakich mało. Samotnik. Największy detektyw wszechczasów.
Geniusz.
Znany przede wszystkim w odsłonie sir Arthura Conan Doyle’a, czyli jego twórcy – w długim płaszczu i kapeluszu, z lupą i elegancką laseczką. Dżentelmen XIX wieku.

Na podstawie książek Doyle’a powstało już tyle ekranizacji, że trudno się w tym wszystkim połapać. Jedna jest podobna do drugiej, chociaż każda stara się czymś zaskoczyć widza. Zazwyczaj udaje się to w stopniu niewielkim lub w ogóle żadnym. Zdarzają się jednak perełki, które zachwycają i rozkochują w sobie do granic możliwości. Do tej grupy należy właśnie serial BBC „Sherlock”.
Dlaczego więc, choć filmów takich na pęczki, właśnie ta wersja mnie zachwyciła do tego stopnia, że choć nigdy nie byłam jakoś specjalnie zainteresowana historiami o Holmesie, teraz na moim biurku dumnie prezentuje się potężne tomiszcze „Księga wszystkim dokonań Sherlocka Holmesa” (swoją droga fantastyczna pozycja, ale o tym może kiedy indziej)?

To uwspółcześniona historia słynnego detektywa, która rozgrywa się, no a jakżeby inaczej, w Londynie. Ale XXI wiek nie wyklucza się z atmosferą iście w stylu Doyle'a. Londyn w tym kinie to miejsce tajemnicze, prawdziwe, żyjące, to nie tło wydarzeń, lecz ich bohater.
Benedict Cumberbatch wciela się w Sherlocka ze swobodą, której inni odtwórcy tej roli mogą mu pozazdrościć. Kreuje detektywa takim, jaki powinien on być w XXI wieku, niby podobnego do głównych bohaterów dzisiejszych seriali, np. House'a czy Mentalisty, bo cynika, aroganta, wywyższającego się geniusza, a jednak tak innego, bo... Bo po prostu ma to COŚ.
A inne postacie? Przecież serial to nie tylko główny bohater! Na uwagę zasługuje tu Martin Freeman w roli Watsona. To nie tylko tło dla geniusza, to równorzędna postać, która jak najbardziej wnosi do fabuły coś ponad sympatyczne towarzystwo dla szalenie inteligentnego wredniaka. Jest postacią z charakterem, a jego rozmowy z Sherlockiem często bawiły mnie do łez.
Co jeszcze... Ach, muzyka! Tak, to integralna część tego filmu, idealnie komponuje się z treścią i daje potwierdzenie starej dobrej zasadzie mówiącej, że doskonała muzyka do filmu jest tak dopasowana, że aż jej nie słychać. Choć z drugiej strony to szkoda, bo David Arnold i Michael Price odwalili kawał dobrej roboty, komponując coś tak nastrojowego i wprowadzającego w ponadczasową atmosferę Londynu, zarówno tego dziewiętnastowiecznego, jak i tego współczesnego, bo, tak właściwie, to przecież to samo miasto, a zmieniły się w nim tylko dekoracje - serce pozostało dokładnie to samo.
Co jeszcze zasługuje na pochwałę? Naturalnie efekty. Często na ekranie pojawiają się "podpowiedzi", ukazujące treść SMS-ów, wyniki wyszukiwania w Internecie czy spostrzeżenia Sherlocka. Ponadto piękne przejścia, a właściwie to cały montaż sprawiają, że film staje się bardzo dynamiczny.
Zagadki przed którymi staje Sherlock są zawikłane i w pierwszej chwili wydają się niemożliwe do rozwiązania, jednak trzeba przyznać, że kiedy tłumaczy on, jak doszedł do rozwiązania, staje się to nagle tak oczywiste, że aż czuję się głupia. Dodatkowo, jeśli ktoś zna twórczość Doyle’a, wyczuje wszystkie subtelne nawiązania do jego książek – są jak wielkie oko puszczane przez scenarzystów do widza: „Wiemy, że wy wiecie o co chodzi”.

No to może teraz krótkie podsumowanie. Liczne humorystyczne scenki, muzyka, Londyn, no i oczywiście ten cudowny Sherlock… - to wszystko składa się na dopracowaną do ostatniego szczególiku, iście brytyjską, doskonale odświeżoną ekranizację klasyki, której zakończenie wbija w fotel. Nie mogę się już doczekać trzeciego sezonu, który jest niestety planowany dopiero na jesień 2013! Na osłodę pozostaje mi opasła księga pełna przygód oryginalnego Sherlocka. Może jakoś wytrzymam…

3 komentarze: