Wreszcie - to historia ludzi, którzy dla wolności poświęcili wszystko. Walcząc o słuszną sprawę byli gotowi podjąć każde ryzyko, nawet śmierci. Wbrew rozsądkowi postawili wszystko na jedną kartę i z ogniem w sercu i dumą w oczach chwycili za broń, aby do ostatniej kropli krwi bronić swej godności i swobody.
Fabuła jest na tyle złożona, że ten krótki opis nie oddaje nawet ćwierci tego, co chciałabym o nim napisać. Od kiedy wróciłam do domu, wołam sobie do chwila "Paryż, na barykady!!!" i nucę "Do you hear the people sing...?", doprowadzając moich rodziców do szału. Ale jest jeszcze tyle do opowiedzenia...
A w połączeniu z cudowną grą aktorów tworzy to mieszankę wybuchową, która po eksplozji zostawi w sercu widza ślad już na zawsze. Hugh Jackman wykreował charakter godny najwyższego uznania i podziwu, i choć z pewnością wzbudził moją sympatię i współczucie, nie był tym, który wywołał we mnie największe emocje. Russel Crowe bowiem, oprócz operowania zwalającym z nóg wokalem, tworzy na ekranie postać, której nie sposób zignorować. Co więcej, to jeden z tych bohaterów, którzy powinni być znienawidzeni, a budzą w odbiorcy dziwną, niemożliwą do uargumentowania sympatię, wynikającą chyba z pewnego rodzaju żalu. Jego dramat, tragiczna historia, konflikt wewnętrzny są tak niezwykle wzruszające, że Javert będzie mi towarzyszył w myślach jeszcze przez długi, długi czas.
Najbardziej polubiłam (tak, właśnie POLUBIŁAM, pomimo, że brzmi to tak dziecinnie, to dokładnie tak było) Eponine i Gavroche'a. Ich losy i postaci, pomimo, a może właśnie dzięki swej prostocie, urzekły mnie bez reszty i wywołały wcale nie wzniosłą radość oraz smutek.
Oczywiście uśmiech na twarzy musieli wywołać cudowni Sacha Baron Cohen i Helena Bonham Carter jako Monsieur i Madame Thenardier. A ich "Master of the House" był idealnym przerywnikiem w pełnej napięcia i dramatu historii.
Cóż, mogłabym pisać i pisać o "Les Miserables" przez całą noc, a potem przez cały dzień, ale przecież nikt nie będzie czytał tych moich wypocin. Znacznie lepiej zrobicie wybierając się na ten film samemu, bo to po prostu trzeba zobaczyć. Dawno żaden film mnie tak nie urzekł, bo jestem raczej zwolenniczką słowa pisanego i filmy oglądam okazjonalnie. Ale z całą mocą mogę powiedzieć, że nie żałuję wybrania się dziś do kina, bo "LM" był wart każdej sekundy, jakiej na niego poświęciłam.
Wielkie i serdeczne: TO TRZEBA ZOBACZYĆ!! bo, zwykłe "polecam" nie oddaje tego, co chcę przekazać.
O mój, chyba znowu będę beczeć...
PARYŻ NA BARYKADY!!
Wszyscy wypowiadają się o tym filmie w samych superlatywach. Chyba i ja muszę go obejrzeć. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńKocham Russella wiec film obejrzę na 100%, a dzięki Tobie wiem, że nie będę rozczarowana
OdpowiedzUsuń