Okruchy dnia to
pierwsza książka Kazuo Ishiguro, po jaką sięgnęłam. Zachętą był fakt, że
została wyróżniona w 1989 roku brytyjską Nagrodą Bookera. W pamięci miałam
jeszcze wykreowaną przez Anthony'ego Hopkinsa postać kamerdynera w adaptacji
filmowej, więc moja wyobraźnia była już
dokładnie ukierunkowana.
Postacią, wokół
której spokojnie rozwija się fabuła książki w latach 50. w Anglii, jest
Stevens. Stevens - wieloletni i ambitny kamerdyner Darlington Hall,
perfekcjonista w swoim zawodzie, który nie wyobraża sobie życia bez...
poświęceniu się pracy. Jednak zostaje obdarowany przymusowym urlopem przez
nowego właściciela posiadłości. Postanawia wyruszyć w podróż do pani Kenton,
która przed laty zajmowała się razem z nim Darlington Hall i namówić ją do
powrotu - wierzy, że oboje przywróciliby dawne lata świetności i dyscyplinę
wśród pracowników. Będzie to jednak wyjątkowa mentalna podróż Stevensa przez
wspomnienia wyniesione właśnie z tego domu. Stevens, chcąc nie chcąc, dokona
jakby rozliczenia ze swoim dotychczasowym życiem. Czy będzie czuł się spełniony
i dumny ze swojego postępowania, czy raczej rozczarowanie weźmie górę nad
uczuciem dumy?
Jest to jedna z
najbardziej refleksyjnych i najznakomitszych pod tym względem książek, jakie
miałam okazję przeczytać. Przede wszystkim nie potrafię określić jednostronnie
mojego stosunku do głównej postaci, co biorę za plus powieści. Stevens wzbudzał
we mnie mieszane uczucia i nie mogę się zdecydować, czy zasłużył na moją sympatię i szacunek, czy
raczej surowy i krytyczny komentarz. Przyznaję, że nie potrafiłam go w
zupełności zrozumieć i potrafił wzbudzić moją irytację swoją pewnością siebie,
nawet gdy nie do końca miał rację, emanowaniem chłodem, powściągliwością w
okazywaniu uczuć. Jego wizerunek, który sam sobie stworzył, określiłabym jako
oazę spokoju i dystansu do świata, lecz nie do końca prawdziwą. Gdzieś tam na
dnie istniały ukrywane przed wszystkimi uczucia, z całą mocą odrzucane, aby nie
zdołały zmienić stoickiej maski Stevensa, którą tak uparcie nosił i nie
potrafił, a może nawet nie chciał jej porzucić.
Podobało mi się
skontrastowanie Stevensa z postacią o charakterze odmiennym o 180 stopni -
panią Kenton. Jednocześnie potrafiła okazać ciepło, szacunek i sympatię, co nie
stało na drodze sprostaniu jej obowiązkom. To ona nawet zdołała namówić
niezmiernie poważnego kamerdynera do spędzania wspólnych wieczorów, lecz nie
odniosła całkowitego sukcesu - Stevens poczuł pod sobą grząski grunt, coś było
nie tak, te rozmowy nie szły po jego myśli, wycofał się ponownie do swojego
małego świata.
Cechą człowieka, o
której wielokrotnie wypowiadał się Stevens z niezwykłym szacunkiem, jest
godność. Godność rozumiana jako panowanie nad emocjami i perfekcyjne podejście
do obowiązków. Stevens na uwadze miał przede wszystkim dobry wizerunek
posiadłości oraz swojego pana, mimo, że nie posiadał on nieposzlakowanej opinii
w oczach innych. W przypadku Stevensa to nie dom był dla człowieka, lecz
człowiek dla domu. Rutyna całkowicie zawładnęła jego życiem, został ograniczony
przez zasady, które sam sobie stworzył i presję, jaką sam na sobie wywierał.
Owszem, był osobą obarczoną największą odpowiedzialnością w posiadłości, lecz
nie oznaczało to, że nie zasługiwał na chwilę wytchnienia. Śmiem twierdzić, że
nieświadomie stał się więźniem swojej pracy, pragnęłam, aby w końcu zdobył się
na krztynę indywidualizmu i spontanicznego okazywania ciepła, ale wiedziałam,
że to niemożliwe i wzdychałam smutno za każdym razem, gdy Stevens reagował tak
a nie inaczej nawet na miłe sygnały wysyłane przez panią Kenton. Momentami
byłam zdruzgotana jego postępowaniem, ale po chwili starałam się to sobie
wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób.
Chłodny i sceptyczny
wizerunek Stevensa jest pogłębiony przez styl jego wypowiedzi, prowadzonej
spokojnie narracji. Czytając książkę, miałam ochotę, a nawet czułam powinność,
aby usiąść w fotelu ze skromną filiżanką herbaty w ręce i powoli degustować się
kulturalną lekturą w skupieniu oraz intelektualnym uniesieniu. Owy styl jest
dystyngowany, język jest kulturalny, piękny, wyważony, nie wyobrażam sobie, aby
inne słowa mogły się wydobywać z ust Stevensa o takich manierach. Co prawda
trąci lekko patetycznością, ale harmonizuje się z charakterem narratora,
komponuje się z opisywanymi zdarzeniami,
podkreśla, jaką wagę przywiązuje Stevens do dworu, w którym pełni służbę.
Nie mogę jednak
polecić Okruchów dnia każdemu czytelnikowi - nie powinien po nią sięgać ktoś,
kto oczekuje dramatycznych zwrotów akcji, niespodziewanego wypłynięcia wątków
pobocznych czy nagłego zaskoczenia czytelnika, ponieważ zwyczajni się znudzi i
odłoży książkę na bok z uczuciem niedosytu. Jak już wspominałam - to świetna
powieść refleksyjna, wiodąca czytelnika powoli przez raczej monotonną ścieżkę
życia podstarzałego kamerdynera, zmuszająca do zastanowienia się nad
przemijającym czasem i tym, jak go wykorzystujemy. To opowieść o tym, czy
człowiek poddany jedynej wg niego słusznej idei może być tak naprawdę
szczęśliwy, gdy świadomie dokona rozrachunku z minionymi latami. Jakie wartości
mają największy wpływ na życie i właściwie jaka powinna być ich hierarchia? Czy
w ogóle istnieje odpowiedź na to pytanie? Ishiguro sprawił, że czytelnik może
skończyć lekturę w gorzkim nastroju, przygnębieniu i będzie sam chciał
zastanowić się nad swoimi okruchami przeszłości.
Świetna recenzja. Książkę mam w planach, przeczytam koniecznie.
OdpowiedzUsuńTak się złożyło, że książki nie znam, choć nieraz była w zasięgu ręki, ale widziałam film. Film, jak dla mnie, rewelacyjny. Może sprawił to Anthony Hopkins? Jest fantastycznym aktorem.
OdpowiedzUsuńHopkins to dla mnie jeden z najlepszych aktorów, brak mi słów, żeby opisać, jak go uwielbiam za postacie, które tworzy.
Usuń